Miłośnicy letnich festiwali 2020 rok zapamiętają na długo jako jeden z najgorszych w swoim życiu. Groźba zakażenia koronawirusem i epidemiczne obostrzenia spowodowały, że większość wydarzeń została odwołana lub przeniesiona na przyszły rok. Jedną z nielicznych imprez plenerowych, która obroniła się przed zakazem organizacji jest Fląder Festiwal, od siedemnastu lat organizowany na plaży w gdańskim Brzeźnie. Jego siedemnasta edycja odbyła się co prawda w lipcu, a nie jak dotąd w czerwcu i została skrócona do jednego dnia, co nie zmieniło jednak faktu, że jak zawsze dała uczestnikom masę radości.
Fląder nigdy nie miał lekko w kwestiach logistycznych. Częsta walka z kapryśną nadmorską pogodą dawała się we znaki rokrocznie, stając się przyczyną przesunięć ramówkowych lub odwołania niektórych zaplanowanych wcześniej koncertów. Zespołów, których występy skróciły się lub nie odbyły z powodu burzy, ulewnego deszczu czy kłopotów sprzętowych było całkiem sporo. Ze względu na tradycję związaną z jednorazowymi występami na festiwalu straciły szansę na zaprezentowanie się brzeźnieńskiej publiczności. Wyjątkowość tegorocznej edycji sprawiła jednak, że organizatorzy postanowili złamać żelazną dotąd zasadę i dać tym artystom jeszcze jedną szansę. Nie wszyscy z różnych przyczyn przyjęli zaproszenie, ale podczas siedemnastej edycji wystąpiło w sumie 16 grup z całej Polski, na trzech festiwalowych scenach.
Tym razem natura zlitowała się i wieczornym koncertom, które rozpoczęły się tuż po osiemnastej i trwały do późnych godzin nocnych towarzyszyła ciepła, przyjemna, słoneczna pogoda, piękny zachód słońca i delikatna nadmorska bryza. Nie było praktycznie żadnych kłopotów technicznych, dzięki czemu mimo napiętego planu występy startowały i kończyły się zgodnie z planem. Organizacyjnie także wydarzenie przebiegło bez zarzutu - organizator informował przed każdym koncertem na głównej scenie o obowiązujących zasadach bezpieczeństwa, a publiczność miała na uwadze dobro innych. Większość słuchaczy słuchała muzyki w małych grupach na plaży, spora część także wędrowała między scenami poszukując dźwięków, które w danej chwili przypadną im do gustu. Na terenie festiwalu panowała dobra, przyjazna atmosfera, która udzieliła się także przechodniom i wypoczywającym w Gdańsku turystom, którzy z ciekawością zaglądali w pobliże festiwalowych lokalizacji.
Muzycznie każdy miłośnik szeroko pojętej alternatywy mógł znaleźć coś dla siebie. Zespoły dawały z siebie maksimum, zjednując spragnioną koncertów publiczność otwartością i szczerością wykonania. Fani i przyjaciele festiwalu oklaskiwali muzyków chętnie i obficie. Główną scenę festiwalu na początek rozkręcił występ rodzimego Kiev Office. Teksty Michała Miegonia świetnie pasowały do nadmorskiego otoczenia. Po nich deski brzeźnieńskiego molo przejęły shoegaze'owo-indie rockowe Kwiaty, porywając ulotnym wokalem Maji Andrzejewskiej i pięknymi melodiami. Mona Polaski porwali do tańca charyzmą wokalisty i syntezatorową mocą, zaś Radio Slam zachwycili energią rockowego tria. Przy ich rockowo-metalowych utworach mieli okazję wyszaleć się miłośnicy mocniejszych klimatów.
Chwile wyciszenia i zadumy przyniósł bardzo emocjonalny występ Studium Instrumentów Etnicznych i moim zdaniem był to najsilniejszy, choć jednocześnie najbardziej wymagający punkt wieczoru. Dialogi wokalne obdarzonej przepięknym głosem Emilii Anny Tuśnio i animatora orkiestry Piotra Stefańskiego wprawiały w osłupienie i zachwyt. Hipnotyczne brzmienie gitar i miarowe uderzenia instrumentów rytmicznych, bębnów i perkusji wprowadziły niesamowity, baśniowy klimat, zestawiając mrożąc w krew w żyłach sugestywne, niepokojące, skłaniające do myślenia teksty z dark-folkowymi dźwiękami. Na ogromny szacunek zasługuje wokalistka, która w sposób brawurowy pogodziła występ na scenie z opieką nad domagającym się ciągłej uwagi dzieckiem, bawiąc się z nim i karmiąc je, a jednocześnie śpiewając. Doznania podczas tej godziny były tak silne, że po wybrzmieniu ostatniej nuty tego koncertu postanowiłam nim zakończyć ten wieczór i odpuścić sobie koncert grupy Popsysze.
Tymczasem na małej scenie La Playa Naked Brown porwali słuchaczy gitarową energią, później zaś porcję rockabilly zaserwowali Bad OL' Pervz, Sporą publiczność zgromadzili Izzy And The Black Trees z charyzmatyczną Izą Rekowską oraz cenione trio Psychocukier. Na dobry humor i zabawę postawił Ludojad, a porcję psychodelicznej, transowej elektroniki zaserwował Spaceboy. Zabawa na świeżym powietrzu przy dźwiękach ambitnej, niszowej muzyki trwała w najlepsze do późnych godzin nocnych. Występy na scenie La Playa niespodziewanie zamknął drugi tego dnia nieplanowany wcześniej koncert Bajzla, a najbardziej wytrwali tańczyli do rana przy akompaniamencie DJów.
Jeśli czytaliście wnikliwie początek tej relacji, to zauważyliście, że nie wspomniałam jeszcze o trzeciej scenie, która zlokalizowana została...na statku Comandor, kursującym między molo a wejściem 48. Tam zagrali Tsar Poloz, Jacek Kulesza, The Pau oraz wspomniany Bajzel. Kłopot w tym, że słyszeli te koncerty tylko ci, którzy dotarli na tę część plaży i to w momentach, gdy statek odpływał od molo. Czy było widać coś poza konturami statku trudno ocenić - jak na każdym festiwalu trzeba było także tutaj dokonywać trudnych wyborów i zdecydować się na to, czy zostać na którymś z koncertów dłużej, czy biegać między scenami.
Za rok festiwal będzie pełnoletni. Oby mógł odbyć się w bardziej
komfortowych warunkach, bez epidemicznego strachu, masek, z większą
liczbą publiczności i w pełnym wymiarze. Tych, którzy nie mogli dotrzeć, nie oglądali internetowej transmisji z dużej sceny, a chcieliby zobaczyć jak było albo zachować w pamięci migawki z tej nietypowej edycji wydarzenia zapraszam do obejrzenia galerii.
NAKED BROWN
KIEV OFFICE
KWIATY
BAD OL' PERVZ
IZZY AND THE BLACK TREES
MONA POLASKI
PSYCHOCUKIER
RADIO SLAM
LUDOJAD
STUDIUM INSTRUMENTÓW ETNICZNYCH