Pandemiczny czas dla osób, które brały regularnie udział w koncertach, wyjeżdżając w trasy kilkadziesiąt razy w roku (rekordowa liczba to w moim przypadku wynik bliski siedemdziesięciu osobnych występów, nie wliczając koncertów festiwalowych) jest prawdziwą traumą. Brak kontaktu z muzyką na żywo, z zespołami i innymi fanami doskwiera i odbiera radość, a niejednokrotnie i sens życia - zarówno słuchaczom, jak i artystom. Miłośnicy ciężkich brzmień i black metalowej ekspresji niemal z euforią przyjęli więc informację o planowanym spektaklu w warszawskim Palladium, podczas którego na scenie teatru zagrały trzy polskie zespoły. Bilety wyprzedały się ekspresowym tempie, a sobotni wieczór był jednym z najprzyjemniejszych w ciągu ostatnich miesięcy.
Po ogłoszeniu koncertu nasuwało się właściwie tylko jedno pytanie... Jak słuchać metalu na siedząco? Okazało się, że nie stanowi to żadnego problemu, a fani spragnieni muzyki na żywo zastosowali się do zaleceń organizatora, grzecznie zajmując krzesełka na widowni. Artyści mimo braku publiczności bezpośrednio przy scenie mogli poczuć ich obecność dzięki gromkim oklaskom i charakterystycznym ekspresyjnym okrzykom. Poza klasycznym nawoływaniem do coraz szybszego tempa i jeszcze większej mocy pojawiły się różne humorystyczne słowne "zabawy", budzące szczere uśmiechy na skrytych pod maseczkami twarzach.
Pod kątem muzycznym zdecydowanie nie było lekko łatwo i przyjemnie. Wręcz przeciwnie - był mrok, ogień, perkusyjne blasty, wrzaski rodem z piekieł, gitarowe popisy techniczne i mnóstwo dymu, a zespoły udowodniły, że polski black metal ma się świetnie i stanowi poważną konkurencję dla zagranicznych grup poruszających się w tej estetyce.
Na pierwszy ogień zaprezentowała się Dola - ubiegłoroczne objawienie na polskiej metalowej scenie. To jeden z najoryginalniejszych projektów ostatnich lat, zdecydowanie wyróżniający się własnym niepodrabialnym stylem. Fantastyczne połączenie black metalowych krzyków z wpływami innych gatunków trafia do fanów otwartych na różne brzmienia. Maras, Grono i Stempol poza materiałem z doskonałego debiutu wpletli w set zapowiedzi nadchodzącej drugiej płyty, która ma ukazać się jeszcze w tym roku.
`Zderzenia hałasu kontrastowały z ciszą, potężne uderzenia perkusji z gitarową melancholią, a wszystko to zostało doprawione mrocznymi wokalami trojga muzyków. Całości towarzyszyły oszczędne, lecz bardzo klimatyczne światła. Jedynym zastrzeżeniem, jakie można by mieć do tego występu był fakt, że trwał zbyt krótko, pozostawiając lekki niedosyt i głód kolejnych występów grupy. Kiedy nadarzy się na nie okazja nie wiadomo, oby jak najprędzej.
Temple Desecration sprostali oczekiwaniom miłośników klasycznego black metalowego grania rodem z undergroundowych otchłani. Ich pełen ognia i blastów set świetnie wprowadził w klimat ostatniego występu wieczoru. Deus Mortem to uznani muzycy, którzy wypracowali sobie przez lata solidną pozycję na polskiej niezależnej metalowej scenie. Powstały w 2008 roku z inicjatywy wokalisty i gitarzysty Marka Lechowskiego, który grał między innymi w Anima Damnata i Thunderbolt zagrał porywająco. Przeszywające krzyki, w połączeniu z potężnymi partiami perkusji i gitarowymi szaleństwami powalały i budził podziw, wciągając w toczącą się na scenie akcję. Był to występ mrożący krew w żyłach, a jednocześnie sprawiający nieprawdopodobną przyjemność słuchania dzięki selektywnemu nagłośnieniu.
Organizator stanął na wysokości zadania, zapewniając uczestnikom piękne pamiątkowe bilety kolekcjonerskie, świetną akustykę sali, dobre warunki odbioru muzyki i pokaźne stoisko merchowe. W przerwach i po poszczególnych koncertach można było zamienić z muzykami kilka słów, nabyć płyty i inne koncertowe pamiątki. Był to wieczór zdecydowanie wart zapamiętania i udania się w kilkugodzinną podróż, by dotrzeć do teatralnej sali.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć z wydarzenia:
DOLA
TEMPLE DESECRATION
DEUS MORTEM