20 lat minęło... jak jeden dzień? Tak brzmią słowa pewnej popularnej piosenki. Z prawdą mają tak naprawdę jednak niewiele wspólnego, bo dwie dekady to przecież szmat czasu, mnogość życiowych doświadczeń i decyzji. Ludzie lubią świętować, obchodzić, celebrować, rozpamiętywać i przypominać sobie o szczególnych momentach w swoim życiu. Organizują wtedy huczne przyjęcia, spotykają się z bliskimi, by razem kogoś/coś uhonorować.
Tak się składa, że swoje święta obchodzić mogą też albumy muzyczne - właściwie każdego dnia można znaleźć niejedną płytę, która została wydana ileś tam lat temu i staje się z jakiegoś powodu ważna/cenna/szczególna/niezwykła/istotna, by o niej pamiętać. Wiele większych i mniejszych portali i profili w mediach społecznościowych kładzie na ten aspekt nacisk, dlatego też starałam się tego unikać, by nie powielać pomysłów. Nie zaszkodzi jednak zrobić małego wyjątku, szczególnie dla płyty, która do tej pory nie doczekała się należytego jej uznania. Swoje dwudziestolecie obchodzi w tym roku drugi album Muse, "Origin Of Symmetry", który dla mnie ma szczególną wartość. Jako że nienawidzę uroczystości, pomyślałam, że jest to dobry moment, by napisać trochę bardziej osobisty i dłuższy tekst, a jednocześnie trochę spóźnioną recenzję.
Brytyjskie trio Muse to, jak już pewnie niektórzy wiedzą, jeden z zespołów, który ukształtował mój gust muzyczny w czasach szkolnych i sprawił, że zapałałam miłością szczególną do agresywnych gitar, przesterów, niestandardowych wokali i nietypowych gatunkowych połączeń. Wybryk nastolatki i bunt grzecznego dziecka?
Do dziś pamiętam słowa mojego Taty, który słysząc po raz kolejny o tym zespole i tym, że ich uwielbiam i marzę, by pojechać na ich koncert, starał się mi udowodnić, że za kilka lat nikt nie będzie o zespole pamiętał, a ja nieustannie go broniłam. Tymczasem panowie od 1994 roku nieprzerwanie tworzą, walczą o swoje, grają już dwudziesty siódmy rok z rzędu w niezmienionym składzie, wydali osiem albumów studyjnych, wyprzedali niejeden stadion i są rozpoznawalni na całym świecie. No i najważniejsze - Tata po latach przyznał, że miałam rację :).
Pamiętam także chwilę, gdy pierwszy raz zobaczyłam teledysk do "Bliss", jeszcze na łamach brytyjskiego MTV2, które, choć obecnie trudno w to uwierzyć, kiedyś nadawało muzykę z prawdziwego zdarzenia. Skaczący w otchłań i lecący w dół czerwonowłosy Bellamy, podróżujący do wszechświata równoległego robił ogromne wrażenie...
Choć po raz pierwszy usłyszałam o Muse za sprawą singli promujących ich czwartą płytę,
"Black Holes And Revelations", to "Origin Of Symmetry" był tym właściwym
impulsem, który sprawił, że pokochałam twórczość zespołu i zapragnęłam
dowiedzieć się jak najwięcej nie tylko o muzyce, lecz także o tym jak
powstała, dlaczego brzmi właśnie tak i o czym opowiada. To z powodu tej
płyty kupiłam za kieszonkowe "Hiperprzestrzeń" Michio Kaku i zaczęłam z zapartym
tchem zgłębiać podstawy fizyki kwantowej i teorię wszechświatów równoległych. Marzyłam, by zamiast pisać
kolejne wypracowanie zgodnie z egzaminacyjnym kluczem, rozwiązywać
kolejne testy i słuchać opowieści dziwnej treści, móc przenieść się do miejsca wypełnionego muzyką
ukochanego zespołu i odkrywać tajemnice świata po swojemu. Od tego czasu minęło piętnaście lat, bo album poznałam nie w 2001 (11 lat to jednak za mało, by wiedzieć, czego się słucha), a w 2006 roku. Okazuje się, że to tylko rok później od czasu, gdy usłyszeli o nim fani Muse w Stanach Zjednoczonych...
Ten przełomowy dla zespołu album przeszedł początkowo bez echa. Poza pozytywnym odzewem w Wielkiej Brytanii i Francji próżno było szukać pozytywnych recenzji. Po fali krytyki dotyczącej debiutanckiego "Showbiz", gdzie próbowano zarzucić Muse kopiowanie Radiohead, tym razem spadły baty za nadmierny patos, skomplikowanie i brak radiowego potencjału. Do dziś wspominam dziwaczy tekst na Porcys, który niewiele wspólnego miał z profesjonalizmem oraz krótką recenzję z onet.pl, gdzie autor uprzedzał, że słuchanie tej płyty w całości grozi przedawkowaniem i skutkami ubocznymi. W Stanach skończyło się nawet zerwanym kontraktem z wytwórnią. Maverick Records, który wydał debiut chłopaków w USA poprosił zespół o usunięcie z "Origin Of Symmetry" fragmentów śpiewanych przez Matta falsetem, twierdząc, że wysoka skala głosu może zniechęcić stacje radiowe do emisji utworów. Na szczęście muzycy postanowili pozostać sobą i nie poddawać się wpływom wydawców.
"Origin Of Symmetry" to dopracowana niemal do perfekcji, spójna, a zarazem mieniąca się mnogością odcieni muzyczna opowieść w klimatach science-fiction, będąca efektem inspiracji fizyką kwantową, teoriami spiskowymi, twórczością Rage Against The Machine i muzyką klasyczną. Choć zarysy kompozycji powstawały w trasie promującej poprzednią płytę, zostały wzbogacone o elementy nowatorskie, jak wykorzystanie kwartetu smyczkowego, kościelnych organów, operowego śpiewu i fortepianowych popisów w stylu mistrzów epoki romantyzmu.
Album brzmi potężnie i nawet po dwudziestu latach od premiery wciąż wyróżnia się na gitarowych wydawnictw. Aby jeszcze bardziej uwydatnić charakterystyczne brzmienie, jak się później okazało, które stało się wyznacznikiem stylu Muse, reedycja została ponownie zmiksowana i zremasterowana. W nowym wydaniu nacisk położono na jeszcze większą przejrzystość i bardziej przestrzenny, dynamiczny dźwięk, podkreślając fragmenty, które w oryginalnych miksach nie były słyszalne, tak jak partia klawesynu w "Micro Cuts" czy brzmienie instrumentów smyczkowych w "Citizen Erased", "Megalomanii" i "Space Dementia". Remaster wykonał Alex Wharton z Abbey Road Studios, a remiksami zajął się producent na stałe współpracujący z zespołem, Rich Costey.
Obok tej płyty nie da się przejść obojętnie, a wręcz możliwe są tylko 2 opcje - zachwyt lub irytacja. Wyrafinowanym strukturom muzycznym towarzyszą właściwie wciąż aktualne teksty, które w nowych czasach nabrały nowego znaczenia. Trochę surrealistyczne, trochę abstrakcyjne, a zarazem bardzo osadzone na uniwersalnych fundamentach i odnoszące się do emocji towarzyszących nam na co dzień.
Rozpędzone "New Born", gdzie napięcie narasta z minuty na minutę, szalone, energetyczne "Bliss", "Space Dementia" z doskonałą partią fortepianu inspirowaną stylem rosyjskiego kompozytora Siergieja Rachmaninowa, porywające zwariowanymi przesterami gitar i metalową partią basu "Hyper Music", przebojowe "Plus In Baby", które stało się koncertowym hitem, fenomenalny i potwornie niedoceniony "Citizen Erased", o zagranie którego błagają fani na koncertach, operowe "Micro Cuts", gdzie Bellamy najpełniej w karierze prezentuje swoje niesamowite możliwości wokalne, eteryczny i mroczny "Screenager", traktujący o tym, jak technologia zamiast łączyć, dzieli ludzi, inspirowany flamenco "Darkshines", energetyczny cover "Feeling Good" Niny Simone i potężna "Megalomania" zagrana na kościelnych organach i poddająca w wątpliwość zasadność wiary - te 11 fragmentów wciąż porusza i broni się oryginalnością.
W nowej odsłonie "Origin Of Symmetry" znalazło się także miejsce dla kompozycji "Futurism", która poprzednio znalazła się jedynie na japońskiej edycji płyty. Nową modernistyczną wersję okładki wykonał Sujin Kim, który wydobył z oryginału autorstwa Williama Eagera hiper-realistyczną trójwymiarową formę.
Jak przystało na poważną recenzję, powinna pojawić się jeszcze jakaś ocena na koniec. Czemu taka wysoka? Bo jest to album potwornie ambitny, przełomowy, szalenie nowatorski i idący totalnie pod prąd. Po dwudziestu latach wciąż brzmi świeżo, wielowarstwowo i wyjątkowo, co jest dowodem na to, że jest to album ponadczasowy. Mam nadzieję, że ta płyta wpłynie jeszcze na gust wielu osób, a Muse zapewni nieśmiertelność. Matthew Bellamy, Christopher Wolstenholme i Dominic Howard zdecydowanie na to zasługują.
98%
Posłuchaj płyty: Muse - Origin Of Symmetry (XX Anniversary)