Groza, strach, mrok, krzyk, ostre gitary, blasty - tak zwane "ciężkie brzmienia" choć mają wielu zwolenników i liczne walory artystyczne, po wielu latach grania mogą zwyczajnie zbrzydnąć, przesłuchać się, znudzić, podobnie jak każdy inny gatunek eksploatowany do granic możliwości. Nie dziwi więc fakt, że nowych brzmień szukają nie tylko odbiorcy muzyki, lecz przede wszystkim zespoły, chcące rozwijać się i eksplorować inne artystyczne rejony. 10 lat po premierze debiutu, po którym Deafheaven zostali okrzyknięci jedną z najciekawszych współcześnie black-metalowych grup, wnoszących do gatunku nową jakość, postanowili zrezygnować z mroku i skierować się ku jaśniejszej stronie mocy.
Spokojnie, to nie jest popowa płyta pełna ckliwych ballad o miłości. Nie jest to też materiał nudny. Nie spodziewajcie się po tym albumie wykopu rodem z poprzednich płyt, a szczególnie black-metalowych początków. Ucieszą się za to miłośnicy melancholii, która dała o sobie znać na "Ordinary Corrupt Human Love", w zbilansowanej formie przeplatając się z metalową grozą. Tym razem jednak z blackgaze'owych krzyków i mroku pozostało tu niewiele. Są za to emocjonalne, kołyszące melodie, shoegaze'owe zgrzytliwe gitary, delikatny, bardzo ładny wokal i dużo lekkości.
Gwoli ścisłości krzyk pojawia się dwa razy, pod koniec "Villain" i bardzo niemrawo w finale "Mombasa", poza tym możecie posłuchać wyłącznie czystego wokalu. A warto, bo George Clarke poradził sobie wyśmienicie. Słucha się tej płyty naprawdę dobrze, gdy podejdzie się do niej jak do osobnej historii, bez oglądania się za siebie, na poprzednie płyty zespołu i oczekiwania powtórki z rozrywki.
Czy zespół porzucił swój styl? Nie można tak jednoznacznie stwierdzić, bo w warstwie instrumentalnej to wciąż ten sam, mocny skład, który wie, jak budować nastrój. Dźwięki może nie są wybitnie mroczne, ale nie brakuje im chłodu i takiego orzeźwiającego charakteru. Niosą w sobie niepokój, smutek. Album brzmi pięknie, szczególną uwagę zwracają gitary.
To muzyka w sam raz na jesień lub końcówkę lata, budząca wspomnienia, przenosząca jak wehikuł czasu do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy alternatywna publiczność zasłuchiwała się w rozmarzonych melodiach Slowdive, zgrzytliwym brzmieniu My Bloody Valentine i melancholii The Smiths.
Przyznaję, że po przesłuchaniu singli bałam się tej płyty bardzo. Czułam, że jej nie polubię, że mnie nie poruszy. Stało się inaczej - jest piękna, poruszająca, pozostawia w sercu ślad i sprawia, że
łatwiej uronić łzę. Jest trochę jak sen, jak ulga po ciężkim dniu, jak
uśmiech w pochmurny dzień. Nie bójcie się jej. Dajcie jej szansę. Warto.
86%
Posłuchaj płyty: Deafheaven - Infinite Granite