Przeszywający do szpiku kości, przytłaczający klimat, blasty, ostre gitary i przejmujący niepokój - piątkowy wieczór w Drizzly Grizzly upłynął pod znakiem trzech bardzo mrocznych, a zarazem pełnych energii występów. Zagrali kolejno Mound, Moaft i Krzta. Były eksplozje mocy, zniszczenie i post-apokaliptyczna aura, czyli to, co fani eksperymentalnego metalu lubią najbardziej.
Spowity stroboskopową dynamiką Drizzly Grizzly tym razem nie pozostawił
łatwego zadania wszystkim wrażliwym na światło. Było ostro, bezkompromisowo, potężnie - światło
nieustannie się zmieniało, co z jednej strony rewelacyjnie podkreślało
mrok i dynamikę prezentowanej muzyki, pozwalając wczuć się w klimat i
dać się porwać w piekielną otchłań, z drugiej zaś strony stanowiło
prawdziwe wyzwanie dla wszystkich próbujących uchwycić momenty w
kadrach.
Wieczór rozpoczął z impetem Mound - kwartet z Trójmiasta, który upodobał sobie estetykę post-sludge metalową. Bardzo dobrze, bo wciąż doskwiera niedobór takiego grania na wysokim poziomie w naszym kraju. Muzycy zaprezentowali materiał z wydanej w ubiegłym roku płyty "Pharisaism", zabierając słuchaczy w hipnotyzującą i mrożącą krew w żyłach podróż. Intrygowały teksty, muzyka wprowadzała w trans. Twórczość zespołu pięknie wpasowała się w industrialny klimat Drizzly Grizzly i zabrzmiała świetnie - znacznie ostrzej i śmielej niż w wydaniu studyjnym. Fani Cult Of Luny i Neurosis mogli czuć się usatysfakcjonowani.
Na techniczne zabawy z dźwiękiem i dialogi basu, gitary i perkusji postawił Moaft. Był to występ dość krótki, za to bardzo intensywny. Gęste, doom'owe, hałaśliwe brzmienia cięły przestrzeń i porażały mocą, jeszcze bardziej wciągając w otchłań.
Żadnych złudzeń na to, kto był tego wieczoru gwiazdą nie pozostawiła Krzta. Kamil, Kuba i Andrzej od pierwszych minut swojego występu zaimponowali nie tylko piekielną energią, lecz także nieprawdopodobną techniką, dopracowaniem szczegółów brzmienia i atmosferą rodem z najmroczniejszych zaułków miejsc, o którym wielu się nawet nie śniło. Dali dowód tego, że są bardzo zdolnymi i niesamowicie kreatywnymi muzykami. Było tak depresyjnie, przerażająco, a jednocześnie potężnie, że nie sposób było pozostać wobec tych dźwięków obojętnym. Zabrzmieli fenomenalnie.
Grali tak intensywnie i z taką pasją, jakby miał być to ich ostatni koncert w życiu, jakby świat miał się zaraz skończyć. Na twarzach muzyków malowało się naturalne porozumienie i szczerość. Scena kipiała od emocji. Podstawę seta stanowiły kompozycje z ubiegłorocznego, doskonałego albumu "Żółć. Niszczenie. Zgliszcze". Wściekłość, frustracja, zagłada, a mimo to czysta radość słuchania i atmosfera, którą można niemal jeść łyżkami. Był to pogrom totalny, obracający wszystko w gruz, pył, jeden z najbardziej zapadających w pamięć występów ostatnich miesięcy. Po tym koncercie nic już nie będzie takie samo.
Zapraszam do obejrzenia galerii :)
MOUND