Niepokój, niepewność, strach. Sceptycyzm, smutek, rozgoryczenie. Frustracja, złość, bunt. I multum innych emocji, podbijanych przez media społecznościowe, próbujące na siłę zaangażować i wywołać jakąkolwiek reakcję. Niestety często się tak czuję, a poszukiwania spokoju nie ułatwiają szczególnie ostatnie lata. Ten nastrój od dawna potrafią doskonale odzwierciedlić w swojej twórczości członkowie kolektywu Archive, którzy wracają z nowym materiałem. "Call To Arms & Angels" to pierwszy nowy album zespołu od 2016 roku. Czy spełnia oczekiwania?
Właściwie od pierwszych minut słychać co to za zespół - styl Archive jest rozpoznawalny po pierwszych taktach - w taki sposób mrocznej elektroniki i rocka nie łączy nikt, dodając do nich charakterystyczne wokale i tworząc wciągającą opowieść, z jednej strony bardzo transową, chwilami mrożącą krew w żyłach, z drugiej melancholijną, gdzie uśmiech i radość słuchania miesza się ze wzruszeniem i rozgoryczeniem.
Jak zawsze na płytach Archive zderza się tu czyste piękno z mrokiem, a muzyka ma ogromny potencjał, by zabrzmieć jeszcze lepiej w koncertowej odsłonie, przy subtelnych światłach i potężnym nagłośnieniu. Fani czekali na ten album bardzo długo, to i zespół postarał się jakby jeszcze bardziej, dostarczając dużą ilość materiału. Mam jednak wrażenie, że ten album jest niestety zbyt długi i zbyt rozciągnięty. Ma momenty rewelacyjne, całkowicie wciągające, ale ma też przestoje, a odsłona dwupłytowa, a nawet w niektórych wydaniach i trzypłytowa spokojnie mogłaby zostać zastąpiona przez jeden, dopieszczony do perfekcji krążek. Ale to oczywiście subiektywna opinia i na pewno wiele osób się z nią nie zgodzi. Może poświęciłam za mało czasu? A może już nie czuję tych emocji, które czułam kiedyś, gdy odkrywałam tę muzykę, zachwycając się jej szczerością i oryginalnością?
Otóż nie, emocje tu nadal są, a wręcz jest ich bardzo dużo i są bardzo silne. Czuć ten przejmujący niepokój, który był obecny w tej muzyce od dawna, czuć lęk, strach przed przyszłością i tym, co obecnie dzieje się na świecie. Czuć rozgoryczenie, frustrację, wyzwania rzucane przez los i głęboką refleksję na tym, że życie jednostki zostało silnie spolaryzowane pod wpływem algorytmów i dzielenia ludzi pod względem poglądów, upodobań czy sytuacji społeczno-ekonomicznej.
Choć pierwotnie album miał odzwierciedlać sytuację społeczno-ekonomiczną na świecie sponiewieranym pandemią, przerażać może fakt, że muzyka Archive, nie tylko na tej najnowszej płycie, staje się jeszcze bardziej dobitna i aktualna tu i teraz. Było już bardzo źle, ale okazuje się, że może być jeszcze gorzej. Świetnie podkreśla to transowy utwór "Numbers", w którym rapuje Holly Martin, opisujący to, jak jesteśmy kontrolowani i manipulowani przez sztuczną inteligencję. Artystka na tym albumie zachwyca też w pięknym i bardzo intymnym"Shouting Within". Świetnie wypada też w elektronicznym, minimalistycznym "We Are The Same". Zachwyceni będą też fani innych kobiecych głosów. Śpiewa na tej płycie też wielbiona Maria Q oraz jeszcze jedna wokalistka - Lisa Mottram, którą słyszymy choćby w otwierającym opowieść "Surrounded By Ghosts". Finał pierwszej odsłony, "Every Single Day" to flagowy popis Dave'a Pena. Artysta też fenomenalnie radzi sobie w bardzo subtelnej, intymnej kompozycji "Alive".
Drugą część albumu otwiera przewrotny "Freedom", w którym beatlesowskie melodie z fortepianem i smyczkami mieszają się z charakterystycznym dla Archive elektronicznym pulsowaniem. Ta słodko-gorzka kompozycja to kwintesencja emocjonalności zespołu. Świetnie w tej odsłonie wypada Pollard Berrier, a kropkę nad i stawia Lisa Mottram, kojąca swoim delikatnym głosem i niemal kołysząca do snu przy subtelnym, ledwie słyszalnym akompaniamencie fortepianu. To jeden z najlepszych utworów w całej karierze zespołu - ten minimalizm poraża.
W obu odsłonach jest sporo ambientu i form czysto elektronicznych, które stanowią ciekawe łączniki, ale na dłuższą metę powodują rozmycie materiału w czasie. Zdecydowanie lepiej wypadają kompozycje z wokalem, ale nie zawsze te krótsze. Archive są mistrzami wyrażania emocji poprzez muzykę i perfekcjonistami w dopracowywaniu brzmienia, by jak najpełniej oddać to, co czują. Niech za przykład posłuży tu przytłaczający "Head Heavy" i finałowy "Gold", który dobitnie odzwierciedla nastrój marazmu i zrezygnowania, towarzyszący pandemicznej izolacji.
Podsumuję krótko - warto było czekać na tę płytę. To taki album, na którym praktycznie każdy fan Archive, który zachwycił się tą twórczością na przestrzeni lat, znajdzie coś dla siebie. Piękny, poruszający, ale i bardzo wymagający - nie ze względu na eksperymentalność czy nieprzystępność, lecz tę nieszczęsną długość.
Ze względu na to, w dobie singli, zalewu muzyki i rozproszenia odbiorców po różnych ścieżkach, gatunkach czy nawet źródłach muzyki w postaci streamingów, po całość może sięgnąć zdecydowanie mniej osób. Jednak ci, którzy poświęcą wystarczająco dużo czasu, by zagłębić się co najmniej kilka razy w każdej z dwóch części tego materiału w dobrej jakości, nie będą zawiedzeni. To jeszcze jeden świetny album fantastycznego zespołu, przynoszący ukojenie. Można już właściwie powiedzieć, że Archive stworzyli sztukę uniwersalną i ponadczasową i oby tę tezę można było przytaczać przy każdym kolejnym albumie kolektywu.
85%
Tym razem nie podam linku do streamingu :) Weźcie do ręki płytę i posłuchajcie jej w dogodnym czasie.