23 koncerty na pięciu scenach plus afterparty - pierwszy regularny, a tak naprawdę drugi dzień Mystic Festival 2022 upłynął pod znakiem biegania między scenami. Koncertów, które chciałam zobaczyć i usłyszeć było tak dużo, że żadnego z nich nie wysłuchałam w całości - ot takie uroki festiwali. Każdy z nich niósł inne, ale równie wartościowe emocje.
Kilkudniowy festiwal to doskonała lekcja organizacji czasu i planowania, a także niezbity dowód na to, że nawet jeśli coś się zaplanuje, niekoniecznie musi się to udać. Domowe sprawy i konieczność dojazdu spowodowały, że koncert Comepass, zwycięzców Road To Mystic, których miałam przyjemność fotografować w Progresji pod koniec kwietnia (relacja TU), słyszałam z oddali w drodze na teren oraz podczas przekraczania festiwalowych bram. Dotarłam już za to na występ Bleed From Within, którzy otwierali Main Stage, czyli festiwalową scenę główną. Mimo parzącego słońca zagrali potężnie, z energią i zaangażowaniem. Ich połączenie metalcore'u, metalu progresywnego i melodyjności sprawdziło się na tej scenie świetnie. Był to porywający koncert, podczas którego zespół i publiczność rozkręcali się z utworu na utwór, nawiązując relację. Zespół zaprezentował kilka nowych nagrań z albumu "Shrine", który ukazał się oficjalnie dzień później oraz kilka przebojów z poprzedniego albumu "Fractured". Mocy dodawały buchające ognie, które podgrzewały skutecznie atmosferę.
Gdy rozbrzmiewały ostatnie nuty "The End Of All We Know", część publiki szykowała się już na występ Kvelertak. Norweska grupa rozkręciła imprezę na Park Stage, porywając do tańca i zabawy autorskim połączenie punk rocka i metalu z dużą dozą wchodzących w głowę melodii i chwytliwych refrenów. Charyzmatyczni muzycy szaleli na scenie i wchodzili nieustannie w interakcję z fanami, którzy nie ustawali w doskonałej zabawie. Taka muzyka sprawdziła się tego letniego, słonecznego dnia bardzo dobrze. Punkowo i z wykopem na największej scenie, zlokalizowanej w sąsiedztwie żurawia M3, zagrali też Anglicy z Malevolence. Zanim jednak to nastąpiło, miałam ogromną przyjemność wysłuchać fragmentów kameralnego, poruszającego intymnością występu tajemniczego projektu Dolch. Chętnie wybiorę się na występ tej grupy ponownie, gdy tylko nadarzy się ku temu szansa w postaci klubowego koncertu.
Atmosferycznych melodii i miłych dla ucha brzmień nie brakowało na koncercie Baroness, gdzie uwagę zwracało połączenie męskiego i żeńskiego wokalu. Choć spora część publiczności narzekała na akustykę podczas tego występu, był to koncert zdecydowanie wart uwagi. Wyczuwalna na scenie była także chemia między członkami zespołu, którzy wzajemnie się wspierali. Niezwykłe, absolutnie niepodrabialne, wręcz brutalnie szczere emocje towarzyszyły występowi GGGOLDDD. Punktem centralnym był tutaj najnowszy album zespołu. "This Shame Should Not Be Mine", będący szczerą do bólu, całkowicie osobistą wypowiedzią Mileny Evy, wokalistki zespołu. Występ był tak wzruszający, że już po pierwszych taktach rozpoczynającego utworu miałam łzy w oczach i z trudem robiłam zdjęcia. Łzy ciekły także z oczu Mileny, dla której każde wykonanie tych piosenek jest zmaganiem z samą sobą, a ciepłe, szczere reakcje publiczności w pierwszych rzędach, okazującej jej wsparcie tylko podsycają emocje. Z wyczuciem i zaangażowaniem zagrali tez muzycy grupy, na czele z Thomasem Sciarone, serwując publiczności mroczne, przytłaczające połączenie rocka i elektroniki, swoją drogą doskonałe. Dotarły do mnie wieści, że niektórzy odebrali ten występ jako przerost formy nad treścią - prawdopodobnie nie mieli pojęcia, na co się wybierają i o czym śpiewa wokalistka, co jest niestety częstym przypadkiem na festiwalu. Ciekawa jestem jak by się czuli, gdyby teksty tych utworów dotyczyły bezpośrednio nich samych. Cóż, są różne oznaki ludzkiej wrażliwości.
Nie do końca przekonał mnie występ zespołu Mastodon, który tuż po 20 zameldował się na Main Stage, prawdopodobnie dlatego, że mimo ogromnej popularności jest to grupa zdecydowanie bardziej klubowa. Choć artyści starali się jak mogli, by porwać publikę, nie do końca się to udało. Udało się za to zachwycić niemal wszystkich swoją oryginalnością zespołowi Heilung, którzy zaproponowali fenomenalny pogański rytuał z maksymalnie rozkręconym basem, który wywracał wnętrzności fotografom w fosie, plemiennymi bębnami i nietypowym instrumentarium. Był to porywający spektakl, w który zaangażowanych było ponad 20 osób. Dwóch wokalistów, rewelacyjna Maria Franz, chór śpiewających dziewczyn, bębny, przeszkadzajki, gong, perkusja, tłum wojowników z dzidami - działo się na scenie tak dużo, że nie sposób wyrazić pełnię emocji. Nieco szerzej próbowałam opowiedzieć o tym w 2019 roku, gdy Heilung grał w Palladium w Warszawie.
Po godzinie 22 Shrine Stage zawładnęło belgijskie trio Brutus, zachwycając publiczność autorskim połączeniem post rocka i post punku. Podziw budziła szczególnie śpiewająca perkusistka Stefanie Mannaerts, której wtórowali przyjaciele z zespołu. Był to bardzo kameralny i energetyczny koncert, który nabierał rozpędu z każdym kolejnym utworem.
A jak wypadła gwiazda główna tego dnia, czyli Opeth? Tak jak zawsze, fenomenalnie technicznie, z dbałością o każdy dźwiękowy detal, z zaplanowaną setlistą, ale dość statecznie, czemu nie można się dziwić. Oczekujący fajerwerków mogli czuć się zawiedzeni, jednak fani mogli czuć pełnię przyjemności słuchając sarkastycznych żartów wokalisty i jego doskonałego głosu, który wypada porywająco zarówno w wersji czystej jak i w formie growlu. Mikael Akerfeldt niczego nikomu nie musi udowadniać, podobnie jak jego współpracownicy z zespołu. Choć koncert ten sprawdziłby się lepiej w przestrzeni zamkniętej i niekoniecznie festiwalowych warunkach, był na swój sposób naprawdę bardzo dobry. To muzyka, a nie otoczka przecież jest najważniejsza, prawda?
To nie był koniec festiwalowych emocji. Genialny koncert na finał dnia w B90 zagrał duet OVO, łącząc metal z muzyką eksperymentalną i atmosferą rodem z leśnego bagna i otchłani. Grająca na gitarze wokalistka o dredach tak długich, że zamiatała nimi podłogę i perkusista stworzyli show, które zostanie w pamięci na długo.
Park Stage zamknął zaś występ Katatonii, który w przeciwieństwie do krążących opinii nie był przeraźliwie smutny, dołujący i usypiający. Z tych przygnębiających i tnących jak brzytwa tekstów i melodii Jonas Renkse i przyjaciele wykrzesali energię, serwując publiczności nie tylko nagrania z najnowszej płyty "City Burials", lecz także sporo reprezentantów ukochanej przez fanów "The Great Cold Distance". Przekrojowa setlista oparta o przeboje sprawdziła się w festiwalowych warunkach bardzo dobrze, a publiczność dała się ponieść melancholii. Było to naprawdę godne zakończenie tego niesamowicie intensywnego i bogatego emocjonalnie dnia.
Pełną galerię możecie obejrzeć poniżej: