Październik 2010 roku, Londyn, kultowa sala Royal Albert Hall. Wyprzedany koncert, rozentuzjazmowani fani, słuchający z uwagą i zaangażowaniem. Na scenie Porcupine Tree - zespół ukochany przez fanów wyrafinowanej, ambitnej muzyki gitarowej. Zespół, który w dobie malejącej popularności rocka odnalazł swoją niszę i przywrócił wiarę w muzykę nagrywaną z pasją i z serca. I przede wszystkim on, piekielnie inteligentny, utalentowany i jedyny w swoim rodzaju - Steven Wilson. Koncert trwa, publiczność szaleje, nikt niczego nie podejrzewa, ale on już podjął decyzję. To koniec. Czas na zmiany, czas zamknąć ten etap, bo coś nie działa. Nie tak miało być...
Wilson stojąc na scenie przed publicznością, która go wielbiła, a jednocześnie z zespołem, z którym nie nadawał już na tych samych falach wiedział, że aby było dobrze, tak dalej być nie może. Nie czuł tej energii i radości ze wspólnego grania i dzielenia się z fanami emocjami. Członkowie zespołu praktycznie ze sobą nie rozmawiali. Podczas koncertu nie szukali wzajemnych porozumiewawczych spojrzeń, nie wymieniali uśmiechów, nie czuli wzajemnej chemii. Choć Porcupine Tree wydał 10 albumów, zaskarbił sobie sympatię oddanej publiczności, mądrych, wiernych fanów i stał się zespołem wielkim, nie zdobył tak znaczącej sławy, by muzycy mogli pozwolić sobie podczas tras koncertowych na prywatność. Podróżując razem busem byli sobą zmęczeni i zirytowani, nie mogli siebie znieść. Zgrzyt w tym wypadku po prostu był nieuchronną konsekwencją tej niekomfortowej sytuacji. Tym samym nastąpiło "Closure", czyli zamknięcie, zakończenie.
"Co ja właściwie chciałem osiągnąć?" - wspomina Steven na łamach swojej autobiografii "Limited Edition Of One", w jej pierwszym rozdziale "Somewhere But Not Here". Porcupine Tree powstał przecież w celu rozrywki, bez oczekiwań. Nie został założony dla pieniędzy i sławy, lecz z pasji do grania i dzielenia się muzyką. Odpowiadając na pytanie, czy jednak nie chciał zostać wielką gwiazdą bez skrupułów przyznaje, że tak, bo kto by nie chciał mieć np. willi z basenem w kształcie gitary. Cóż, może byłoby to realne w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy koncepcyjne albumy i ambitna muzyka święciły triumfy, a nie w erze dominacji komercyjnej papki i stopniowego, nieuniknionego znikania muzyki gitarowej z głównego nurtu przemysłu muzycznego.
Wilson był w rozterce - z jednej strony chciał grac to, co kocha, ale jednocześnie czuł, że musi coś zmienić. Później, już podczas solowej kariery, męczony nieustającymi pytaniami o powrót Porcupine Tree utrzymywał, że nie ma takich planów, no ewentualnie wtedy, gdy nikt nie będzie się już tego spodziewał. Minęło 12 lat. Dziennikarze odpuścili. I wtedy, na przekór wszystkim, podjął tę decyzję. Czas... na powrót, reaktywację, przebudzenie. Rozpoczęła się era "Continuation".
"Część mnie wciąż złości się z powodu decyzji o reaktywacji", przyznaje Steven w rozdziale "Nothing To See Here", tłumacząc, że takie ruchy zawsze oceniane są jako chęć zarobku, akt desperacji z potrzeby sławy i przywrócenia dawnego blasku wypalonym już po latach gwiazdom, czy chęć nostalgicznego spotkania się z dawnymi przyjaciółmi. Tak oczywiście w tym przypadku nie było, choć prawdopodobnie wiele osób tak pomyśli. A może jednak tak było? Sam Wilson podkreśla, że wielokrotnie kłamie w wywiadach, a także w swojej biografii. Czemu? Bo z tych "nieprawd" można zawsze wyłuskać ziarno prawdy, bo stwierdzenie fałszywe pada przeważnie pośród wielu prawdziwych, bo w wiele z tych słów po prostu wierzy i jeśli nie są prawdziwe, to chce, by stały się rzeczywistością.
Po co o tym wszystkim piszę, skoro można to znaleźć w książce? Bez tego kontekstu trudno słuchać tej płyty tak prawdziwie, w pełni, wiedząc do końca, o co chodzi. Trudno ją zrozumieć, pojąć, przyjąć taką, jaka jest, bezdyskusyjnie, bez zbędnych oczekiwań i założeń. Rewolucji brzmieniowej i przełomu tu nie ma i nie będzie. Nie miało być - to album taki, jakiego pragnęli fani i jaki chciał nagrać zespół, który dokładnie wie, czego chce, podkreślający wypracowany przez lata, oryginalny styl Porcupine Tree. Na pierwszy rzut ucha całość brzmi jak zbiór dokonań zespołu sprzed lat, poskładany i dopracowany, dopieszczany stopniowo, gdy był ku temu czas i energia. Czy został stworzony trochę "na przekór"? Z jednej strony tak, a zarazem, w innym kontekście, jest zupełnie odwrotnie - oceńcie sami, osobiście nie czuję się kompetentna, by wyrażać tu jednoznaczne osądy i opinie.
To materiał nagrany przez muzyków doświadczonych, wolnych od oczekiwań, od presji, którzy po latach poczuli, że to jest odpowiedni moment, by podzielić się z fanami swoją pasją i zrobić coś znów razem. Muzyków, którzy nagrali tę płytę dokładnie tak, jak chcieli, ciesząc się wspólnym czasem i eksperymentami. Są teraz triem - do Stevena Wilsona, który zagrał na gitarze i basie dołączyli Gavin Harrison i Richard Barbieri. (dlaczego nie ma z nimi Colina Edwina? Tu odsyłam do autobiografii Wilsona). Słychać, że ten materiał nie był zrobiony na siłę, że artyści dobrze razem się czują i mają nowe pomysły. Jest jakość, moc i to, za co fani pokochali zespół. Kompozycje są rozbudowane, zmienia się tempo, jest wielobarwnie. Jest dawna magia, lekkość, pewna urokliwość. Są nowe wpływy, słychać nie tylko inspiracje Pink Floyd, cięższymi brzmieniami, ale też np ukochanym przez Wilsona Davidem Bowiem. Każdy tu znajdzie coś dla siebie, niezależnie od etapu, na jakim dołączył do grona sympatyków twórczości Porcupine Tree. Moi osobiści faworyci? Rozczulający "Of The New Day", zaskakujący nieco "Dignity", kończący podstawową wersję "Chimera's Wreck" oraz bonus środkowy, "Never Have". Czemu akurat te? Przemówiły do mnie emocje, teksty i wrażliwość.
Czy ta muzyka trafi do kolejnych pokoleń słuchaczy? Wkraczającej w dorosłość, zapatrzonej w hip hop i autotune młodzieży raczej nie przekona. Ale może trafi do kogoś, kto szuka czegoś innego i zostanie zainspirowany przez kogoś starszego muzycznym stażem? Kto wie. Oby tak było.
Czy to ostatni rozdział w karierze Porcupine Tree? Być może, a może nawet prawdopodobnie tak będzie, bo Steven Wilson zaznaczył, że kolejny album wiązałby się przecież z oczekiwaniami i porównaniami do właśnie wydanego. Cóż, jest przebiegły, bardzo inteligentny i nieziemsko uzdolniony, a przede wszystkim ma umiejętność, która okazała się niezbędną, by osiągnąć cele - potrafi znaleźć się na właściwym miejscu, we właściwym czasie i zjednać sobie właściwych ludzi. Oprócz talentu ma tę iskrę szczęścia, która pozwala mu być w pełni sobą i nie musieć przed nikim udawać kogoś innego. Mamy ogromne szczęście, że możemy doświadczać jego twórczości w czasie rzeczywistym.
Tym razem oceny nie będzie. Nie czuję się kompetentna i godna ją wystawiać. Niech każdy, kto dotarł do tego momentu w tekście odbierze ten album tak, jak czuje. Na własnych zasadach i przetworzy przez pryzmat własnych muzycznych doświadczeń.
Albumu możecie posłuchać tu: Porcupine Tree - Closure/Continuation