Co robić w ciepłą, wiosenno-letnią sobotę w Berlinie, gdy temperatura sięga prawie 30 stopni, a miasto otula atmosfera wakacyjnej sielanki? Oczywiście wybrać się na plenerowy festiwal, a taki właśnie odbywał się w miniony weekend na berlińskim lotnisku Tempelhof. Tempelhof Sounds 2022 przyciągnął miłośników alternatywnego rocka z całego świata w ilości kilkudziesięciu tysięcy, ale to właśnie w sobotę frekwencja była najwyższa. Dlaczego? To właśnie tego dnia zagrali Muse. Jak było? Co się działo? Sprawdźcie poniżej.
Wyobraź sobie taką sytuację - planujesz wyjazd na festiwal, uzyskujesz zielone światło od otwartych i chętnych do współpracy organizatorów na fotografowanie wydarzenia, dokładnie obmyślasz kogo gdzie i kiedy zobaczyć, planujesz koszty, wydatki, wyrzeczenia. I nagle, w dniu wyjazdu otrzymujesz wiadomość, że wszystko jest ok, ale ta jedna, pozornie nieduża, a jednak dla ciebie najistotniejsza w kontekście całości rzecz jest ustalona na wyższym poziomie i nie możesz jej zrealizować. Co zrobić, gdy zapada decyzja odgórna, która uniemożliwia realizację planu A? Wiadomo, po otrząśnięciu się z emocji ustalić plan B, który pozwoli na możliwie najlepsze rozwiązanie. Mimo że ta kwestia w czwartkowy wieczór wydawała się bardzo, bardzo odległą perspektywą...
Decyzją managementu zespołu nie mogłam znaleźć się na fosie i korzystać z profesjonalnego sprzętu fotograficznego podczas koncertu Muse, o czym na szczęście dowiedziałam się nie godzinę przed występem, lecz znacznie wcześniej. Dzięki temu miałam szansę obmyślić nowy plan i wykorzystać czas spędzony na festiwalu możliwie najlepiej. ;) Ale po kolei...
Po 28 latach od rozpoczęcia działalności przez trio z Teignmouth można z czystym sumieniem powiedzieć, że Muse to bezapelacyjnie jeden z najważniejszych zespołów rockowych wszech czasów, który zamienił koncert rockowy w porywający, pełen zaskoczeń i dopracowany do perfekcji spektakl, czyniąc go swoim znakiem rozpoznawczym i powodem do dumy. Inspirując się potęgą takich gigantów jak Queen, Depeche Mode i U2 zrobili wszystko, by nauczyć się od najlepszych i stać się jeszcze lepszymi, wnosząc wydarzenie jakim jest koncert na jeszcze wyższy poziom, proponując zupełnie nową jakość. A wszystko to bez cienia playbacku, z wykorzystaniem nowych technologii jedynie w celu dopieszczenia brzmienia i wydobycia jeszcze ciekawszych detali. Znacie kogoś, kto potrafi grać na rękawicy niczym na gitarze, a jednocześnie biegać, śpiewać i panować nad publicznością? No właśnie...
Matthew Bellamy od dawna miał niecny plan, by być najlepszym, by za każdym razem zaskakiwać jeszcze bardziej, budzić kontrowersje, działać na wyobraźnię. Wiedział doskonale, jak tego dokonać i krok po kroku dążył do celu - opanowania umysłów swoich fanów i pozostawienia wszystkich niedowiarków z uczuciem, że nie mają mu nic do zarzucenia, bo choć mogą nie lubić jego stylu, to nie mogą zaprzeczyć, że swoją pracę wykonuje perfekcyjnie i jest po prostu piekielnie utalentowany. Doskonale gra na gitarze, wciąż wynajdując nowe smaczki, absolutnie zachwyca wirtuozerią na instrumentach klawiszowych, śpiewa z pasją i wręcz idealnym wyczuciem, potrafiąc jednocześnie skakać, biegać i grać, panuje nad tłumem, nie musząc go specjalnie zachęcać do interakcji i sam świetnie się przy tym bawi. Siła Muse tkwi też w przyjaźni między członkami grupy, niezmiennej i silnej od lat, dzięki czemu Bellamy oraz basista Chris Wolstenholme i perkusista Dominic Howard rozumieją się niemal bez słów. Doskonale zgrani, niemal przez sen wiedzą co mają robić, kiedy uderzyć z pełną parą, a kiedy się zatrzymać, niosąc chwilę refleksji.
Dokładnie tak było w sobotni wieczór w Berlinie - choć wszystko było zaplanowane i wyliczone od pierwszej do ostatniej minuty, oglądało się ten koncert fenomenalnie i przeżywało go głęboko w środku. Bellamy i Wolstenholme przechadzali się po specjalnym wybiegu w głąb publiczności, grając i uśmiechając się od ucha do ucha, wywołując ekstatyczne owacje publiczności, dzięki czemu szansę na zobaczenie swoich idoli mieli nie tylko fani ulokowani od kilku godzin wcześniej przy samej scenie, lecz także osoby znajdujące się nieco dalej. Sama dotarłam na teren wydarzenia tuż po godzinie trzynastej, by mieć pewność, że zobaczę swój, co tu dużo mówić, ukochany zespół tym razem w pełni komfortowo, z pierwszego rzędu, spełniając swoje marzenie po niemal osiemnastu latach. Udało się. Miejsce tuż na pograniczu sceny i wybiegu okazało się strzałem w dziesiątkę ze względu nie tylko na idealny dźwięk, który był de facto domeną całego festiwalu, ale i niemal idealny widok zarówno na całą scenę jak i poszczególnych muzyków. Howard grał z pasją na perkusji, delikatnie sugerując i tak wiedzącej wszystko publiczności, kiedy i jak klaskać na "Starlight", "Uprising" czy "Compliance", który z marszu stał się kolejnym nuconym bezwiednie zespołowym hitem.
Oszałamiała subtelna, a jednocześnie powalająca na kolana scenografia, nawiązująca do oprawy graficznej "Will Of The People", nadchodzącej dziewiątej płyty Muse. Płonące logo na start koncertu, spadająca szara płachta w trakcie wykonywania "Won't Stand Down", odsłaniająca lustrzaną gigantyczną maskę, kopie takich samych masek na twarzach muzyków podczas wykonywania rozpoczynającego koncert tytułowego nagrania z nowej płyty, papierowe konfetti wystrzelone z armat na "Compliance", wielka ręka, świecące pianino, ubiór muzyków - wszystko do siebie pasowało i podkręcało klimat zbliżającej się rewolucji, przełomu, przewrotu, końca pewnej epoki i początku nowej. O tym będzie ta nowa płyta i w takim duchu został utrzymany ten koncert, całkowicie spójny muzycznie, wizualnie i tematycznie.
Jakie utwory znalazły się w setliście? To oczywiście dociekliwi mogą sprawdzić na znanym i lubianym portalu z setlistami, ale zaznaczę, że oprócz stałych punktów jak "Time Is Running Out", "Hysteria", "Plug In Baby, "Starlight", "Supermassive Black Hole" czy wieńczącego od lat dzieło "Knights Of Cydonia", były cztery nowe utwory (trzy w akapicie powyżej), w tym jeden dotąd nieopublikowany, zagrany na bis "Kill Or Be Killed", potężny i nawiązujący do najlepszych metalowych dokonań Muse. Dla fanów kochających pierwsze dokonania zespołu wisienką na torcie było wykonanie "Citizen Erased", który Matthew zagrał na siedmiostrunowej czarnej brokatowej gitarze i dokończył na pianinie. oraz "The Gallery", które znalazło się na zbiorze stron b singli z dwóch pierwszych płyt Muse - "Hullabaloo". Totalnie zmiótł z powierzchni ziemi zaś solowy utwór Bellamy'ego "Behold The Glove", nieco w stylu Jeana Michela-Jarre'a, który artysta, podobnie jak początek "Uprising" zagrał na specjalnej rękawicy z wbudowanym touch padem. Widowiskowe? O tak, bardzo.
Spektakl skończył się jak to zwykle w przypadku Muse bywa niepostrzeżenie szybko i bezpowrotnie, tym razem tuż po godzinie 22, ze względu na ciszę nocną. Teraz pozostaje tylko czekać na nowy album, który ukaże się 26 sierpnia br.
A co było wcześniej? Oczywiście jak to na festiwalu działo się sporo. Tym razem ze względu na wspomniany występ gwiazd, skupiłam się wyłącznie na dużej scenie festiwalowej. Ambientowo-taneczny set w wykonaniu The Avalanches w okolicach 13-14, w pełnym słońcu zabrzmiał nieco dziwnie, ale całkiem przyjemnie. Dużo lepiej wypadło trio Johnossi, które zaintrygowało swoim gitarowym popem i melodyjnością. Nie przekonał zaś całkowicie stateczny Alt-J, bujający melodiami, ale jednocześnie usypiający monotonią. Te piosenki sprawdziłyby się całkiem nieźle na zamknięcie sceny około 4 nad ranem, by uspokoić nastroje poimprezowe, nie zaś tuż przed koncertem Muse. Chociaż po tym, czego około 17 dokonali na tej scenie Idles taki odpoczynek był właściwie wskazany...
Takiego moshpitu, jaki rozkręcił ten zespół wcześniej ten stosunkowo spokojny, w większości indie-popowy festiwal nie widział. Publiczność kotłowała się w rytm punkowych melodii, rozgrzewana nieustannie przez ekspresyjnego wokalistę, który biegał, skakał i tarzał się po scenie, a także gitarzystów schodzących do fanów i wchodzących między nich. Rozbił system jeden z nich, występując w sukience (drogi zespole Why Bother?, macie konkurencję!), pod koniec koncertu rzucając się na publiczność. Choć muzycznie to nie do końca moja bajka, Idles zachwycili mnie ekspresją i pomysłem na siebie. Zachwycili też Florence Welch, która tańczyła w najlepsze przy wyjściu ze sceny ;)
Mam nadzieję, że dotarliście do tego miejsca ;) Zapraszam do obejrzenia galerii. Kadry z koncertu Muse to ujęcia z perspektywy fana, wykonane najbardziej podręcznym, używanym przez wszystkich i nie wymagającym dodatkowych zezwoleń, umów i przepustek urządzeniem - telefonem komórkowym. Wykonał je mój partner i najlepszy przyjaciel Tomasz Ossowski. Aby wyglądały możliwie najlepiej, zajęłam się delikatnym upiększeniem, kadrowaniem i korektą.
//
It's time to present the photos. The ones from Muse's show are just some shots from a direct fan perspective, took with the simplest and most used device - a mobile phone. They were took by my partner and best friend Tomasz Ossowski. I did some photoshop treatment by myself. Enjoy!
THE AVALANCHES
JOHNOSSI
IDLES
MUSE
Psst, jakby ktoś chciał poczuć te emocje przez ekran, pod poniższym linkiem dostępny jest zapis koncertu. Ekipa Arte Concert wykonała fenomenalną pracę.
!!! Zabronione jest pobieranie, kopiowanie i udostępnianie zdjęć na innych stronach i profilach społecznościowych niż Między Uchem A Mózgiem i powiązanych z nią profilach społecznościowych bez zgody autorów zdjęć oraz organizatorów wydarzenia FKP Scorpio.
//
!!! It's forbidden to download, copy and share the photos on the other websites and social media profiles apart from Między Uchem A Mózgiem as well as corresponding social media profiles without the permission from the authors of the photos and the festival organisers FKP Scorpio.