Dwa koncerty gwiazd światowej sławy dzień po dniu w Trójmieście? Dawno tego nie było, a już na pewno od czasów wybuchu pandemii. Po ognistym i porażającym mocą show Slipknot w poniedziałkowy wieczór przyszedł czas na twórczość zdecydowanie bardziej intymną, choć zdecydowanie nie pozbawioną mroku. Gdańsko-sopocką Ergo Arenę odwiedził książę ciemności, artysta nietuzinkowy, wielbiony przez miliony fanów na całym świecie, który wciąż inspiruje kolejne pokolenia muzyków - Nick Cave, który przybył wraz z grupą The Bad Seeds. Jak było?
Gdybym chciała streścić zdarzenia tego wieczoru w postaci krótkiego wyrażenia, stwierdziłabym, że bardzo dobrze, ale bez gigantycznych zaskoczeń, na co złożyło się kilka czynników. Tym razem supportów nie było. Nie było też przerażająco długich kolejek do wejścia i męczącego oczekiwania. Panował spokój. Zespół wkroczył na scenę punkt dwudziesta i zabrał publiczność w podróż na pogranicze mroku i delikatności na niemal dwie i pół godziny grając przekrojowy set dopełniony dwoma bisami.
Trudno było nie zachwycić się formą sceniczną i wokalną Cave'a. Artysta śpiewał tak, że trudno opisać to słowami, bezproblemowo balansując po platformie znajdującej się tuż przy barierce i dając z siebie maksimum.Fani dostali dokładnie to, czego pragnęli - bezpośredni, namacalny kontakt z idolem. Cave czerpał nieograniczone pokłady energii od publiczności, która w pierwszych rzędach nie szczędziła artyście wyrazów bezgranicznego uwielbienia i rozpływała się z zachwytu, wyciągając do idola ręce, krzycząc wniebogłosy i niemal mdlejąc z emocji. Było właściwie wszystko, co można sobie wymarzyć- uściski dłoni, śpiew bezpośrednio do poszczególnych osób, niemal intymny kontakt wzrokowy, bezpośrednie rozmowy, prezenty od fanów, w tym przepiękny portret Nicka, który artystę wzruszył, wspólne śpiewanie, autografy, pełne czarnego humoru żarty sytuacyjne, z których najbardziej utkwiła mi w pamięci, skądinąd bardzo bliska "pochwała" depresji i "negacja" szczęścia w odniesieniu do zdecydowanie niewesołych tekstów utworów Cave'a. W końcu fani artysty to przecież miłośnicy tego, co mroczne, niejednoznaczne i niekiedy dołujące, ale za to w pełni szczere.
Zabrakło tylko wspólnych selfie z artystą, które Cave po pierwszej próbie skutecznie zastopował - bardzo dobrze, bo zniszczyłyby celebrację chwili i położyły totalnie atmosferę wieczoru, który i tak nie miał łatwo w sportowej hali, bo zdecydowanie lepiej wypadłby w sprzyjającej kontemplacji dźwięków przestrzeni teatru, opery czy filharmonii. Był to koncert bez fajerwerków wizualnych, za to z ogromnymi pokładami emocji i szczerych słów i oczywiście wyrafinowanej, ambitnej i dopracowanej muzyki. Zabrzmiały zarówno nowe kompozycje, w których dominowała zaduma przy akompaniamencie fortepianu i wsparciu trzyosobowego chóru, jak i znane i kochane utwory.
Zupełnie prywatnie w kontekście setlisty mogę ponarzekać na zbyt skromną reprezentację mojej bezapelacyjnie ukochanej płyty artysty, "Push The Sky Away" (jedynie "Higgis Bosson Blues" i "Jubilee Street") i brak między innymi utworu tytułowego, który tak idealnie sprawdza się na finał koncertu, ale to opinia jednostki. Poza tym przy tak ogromnym dorobku trudno wszystkim dogodzić. Cave'a zachwyciło wspólne kontynuowanie przez publiczność śpiewania melodii rewelacyjnie zagranego "Red Right Hand", którego potęga wręcz rozniosła obiekt. Wzruszenie obiegło salę podczas "From Her To Eternity", odśpiewanego chóralnie "Into My Arms", kochanego przez fanów "The Mercy Seat" i zagranego na drugi bis i definitywny finał "The Weeping Song", ale tak naprawdę nie było podczas tych ponad dwóch godzin momentu, do którego repertuarowo można by się przyczepić.
A jak brzmiał ten koncert? No niestety szału pod względem selektywności nie było. Po sali niósł się pogłos, a dodanie kierunkowych głośników nie tylko na płytę, ale też na trybuny zdecydowanie nie pomogło. Wyraźnie słyszalne było natomiast to, że The Bad Seeds to zespół wspaniały, przy odrobinie szczęścia można by zachwycić się bez reszty popisami nieobliczalnego Warrena Ellisa, partiami perkusji, gitar, basu, wibrafonu czy fortepianu, którego wysokie dźwięki wybijające się ponad ścianę brzmieniową momentami mocno kłuły w uszy. Wokal za to słyszalny był świetnie, co jest w tym przypadku chyba najważniejsze. No i można było rozróżnić poszczególne utwory, a to na wydarzeniach arenowych nie jest regułą :).
Tym razem profesjonalnych fotografii także nie będzie, podobnie jak dnia poprzedniego (Slipknot), na koncert wybrałam się w pełni prywatnie. Może i dobrze, bo było to jedno z tych wydarzeń, na których fotografów potraktowano jak zło konieczne, a ich pracę jak przykry obowiązek do możliwie najszybszego odhaczenia. Miło, że mieli do dyspozycji nie jeden, dwa, a trzy utwory, jednak wyznaczone miejsce na końcu podestu, po którym przechadzał się Cave, w fosie po prawej stronie nie pozwalało na zbyt wielką finezję w doborze kadrów. Scenę bardzo skutecznie zasłaniał w tym miejscu głośnik, a artystę można było "łapać" tylko jak schodził do publiczności. Nie jestem pewna, czy było to lepsze rozwiązanie niż możliwość fotografowania na wprost z daleka, znana z koncertów stadionowych - to już zależy od indywidualnych preferencji.
Zaszczytem była natomiast szansa podziwiania na żywo jednego z najważniejszych wokalistów wszech czasów, którego wpływ na rozwój wielu muzycznych stylów jest niebagatelny. Był to mój drugi koncert Nicka Cave'a. Pierwszy raz miał miejsce już niemal dekadę temu podczas Open'er Festival w 2013 roku. Tamten wieczór do dziś wspominam jako jeden z tych, który otworzył mój umysł i poszerzył muzyczne horyzonty, a przy okazji pozamiatał pod względem energii i kontaktu z publicznością. Ten drugi owszem, był świetny, ale już tak gigantycznego wrażenia nie zrobił.
Czy to wina nagłośnienia i nie do końca klimatycznej przestrzeni Ergo Areny, w której zdecydowanie lepiej niż koncerty wypadają imprezy sportowe? A może od tego czasu widziałam i słyszałam już tak dużo, że trudno mnie zaskoczyć? Odpowiedź, jak to zwykle bywa, jest gdzieś pośrodku. Wiem, w tym akapicie zabrzmiałam jak znudzony życiem i zmęczony ciągłym pisaniem o muzyce etatowy dziennikarz, który ma serdecznie dość swojej pracy, a nie jak fan i osoba, która czuje, rozumie muzykę i kocha ją całym sercem, poświęcając jej każdą cząstkę życia. Oczywiście prawdziwa jest ta druga wersja. Marzyłam o tym, by ten koncert był jednym z tych, który zapamiętam do końca życia. Szczęście minęło mnie o włos. Może jeszcze kiedyś się uda.