Stało się - jubileuszowa, dziesiąta i zarazem finałowa edycja Soundrive Festival dobiegła końca. 5 dni minęło tak szybko, że w wirze koncertowej dynamiki ani się człowiek obejrzał, już było po wszystkim. Pozostało multum emocji, pokaźna garść wspomnień i przejmujący smutek, że tym samym żegnamy się z festiwalem - oby nie na zawsze. Jednak zanim przyjdzie czas na melancholię, pora podsumować wydarzenia, które miały miejsce ostatniego festiwalowego dnia. A działo się naprawdę dużo i podobnie jak w poprzednich dniach było bardzo różnorodnie.
Podobnie jak w piątek największym przeciwnikiem, który skutecznie uniemożliwiał pełne zaangażowanie i aktywność był upał potęgujący i tak już niemałe zmęczenie. W końcu 5 dni, prawie sto koncertów (w ostatniej chwili z przyczyn osobistych swoje występy odwołało trzech wykonawców) i cztery sceny to zdecydowanie nie mało. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych - udało mi się zobaczyć w całości albo we fragmencie dziewięć występów. Czy to dużo czy mało to już inna kwestia.
Piąty festiwalowy dzień rozpoczęłam w Drizzly Grizzly od występu Kaozm, którzy zagrali duszny, energetyczny koncert, pełen ciekawych pomysłów, w których inspiracje post metalem przenikały się z dźwiękami bliskimi nu metalowi w stylu np. Korn. Rozgrzana do czerwoności publiczność słuchała z uwagą i zaangażowaniem, jednak stopniowo poddawała się i wychodziła na zewnątrz nie dlatego, że zespół nie spełnił oczekiwań, lecz nie mogąc znieść temperatury panującej w niedużej sali. Był to bardzo dobry występ, który w innych okolicznościach przyciągnąłby pewnie znacznie więcej ludzi.
W klubie B90 w podobnym czasie prezentowali się Brooks Was Here, którym nie brakowało entuzjazmu i zapału do rozkręcenia rockowej imprezy nawet dla garstki ludzi. Nie do końca trafił do mnie jednak prezentowany przez nich rodzaj muzyki o punkowym, surowym zabarwieniu. Dawali z siebie maksimum i za to należą im się podziękowania.
Z ogromnym zainteresowaniem wysłuchałam za to jazzowo-hiphopowej propozycji składu Koza/Więcek, który w koncertowej odsłonie stał się kwartetem. Koza rapował do brzmień, które generował na scenie nie komputer albo dj, jak to zwykle bywa w tej stylistyce, lecz zespół złożony z saksofonisty, klawiszowca i perkusisty. Kuba Więcek wraz z Grzegorzem Tarwidem i Janem Młynarskim stworzyli intrygujący klimat i piękną brzmieniową przestrzeń zawieszoną gdzieś pomiędzy jazzową melancholią i bardziej dynamicznymi propozycjami, które niekiedy budziły skojarzenia z dokonaniami The Comet Is Coming. Wybrzmiał materiał z albumu "Niebo Nad Berlinem". Te czterdzieści pięć minut minęły błyskawicznie i fajnie wpisały się w atmosferę letniego, nieco leniwego wieczoru.
Z zamyślenia wyrwał mnie dopiero występ Rein, która zaprosiła publiczność do...Matrixa. Jej industrialne brzmienia w połączeniu z oryginalnym strojem i minimalistycznym, pulsującym oświetleniem były dokładnie tym, czego w tamtym momencie potrzebowałam. Mrok, energia i klimat - może nie do końca oryginalny, ale bardzo skuteczny. Artystka zagrała wraz z perkusistką, która obsługiwała elektroniczną odsłonę tego instrumentu i była odpowiedzialna za surowe podkłady. Ta muzyka idealnie pasowała do przestrzeni klubu B90. Był to taniec godny apokalipsy.
Tymczasem w podziemiach swój trupi spektakl prezentował Las Trumien. Zespół odnalazł się w piwnicznym otoczeniu fenomenalnie, a ich pełne czarnego humoru piosenki z pazurem wybrzmiały w bunkrze dokładnie tak, jak powinny. Był to bardzo klimatyczny występ, choć oczywiście zupełnie inny niż opisany powyżej. Czy dla innej grupy odbiorców - niekoniecznie, bo publiczność Soundrive Festivalu to osoby o bardzo eklektycznym guście. Ciekawie na tej scenie zaprezentował się także shoegaze'owo-dream popowy Midsommar, choć mam nieodparte wrażenie, że do Drizzly Grizzly lub akustycznej przestrzeni Plenum zespół pasowałby o niebo lepiej.
Jednak to, co wydarzyło się po 22 w B90 przejdzie do historii festiwalu jako jeden z najlepszych koncertów wszystkich edycji. Alina Pash była po prostu bezbłędna i w sposób nietuzinkowy połączyła rap z karpackimi tradycjami folkowymi. Śpiewała rewelacyjnie, świetnie tańczyła i bardzo ciekawie opowiadała o swoich korzeniach i ukraińskiej kulturze. Nie brakowało też nieodłącznych w takich chwilach podziękowań za pomoc uchodźcom i prośby o wsparcie także poprzez opowiadanie o tym, co naprawdę dzieje się za naszą wschodnią granicą. Przede wszystkim jednak był to rewelacyjny koncert, który łączył fanów różnej muzyki we wspólnej zabawie. Ze sceny płynęły luz, radość i szczerość. Artystce towarzyszył na scenie DJ oraz dwie przyjaciółki śpiewające chórki.
Opcje na zakończenie ostatniego festiwalowego wieczoru były dwie - kto miał ochotę jeszcze potańczyć, mógł udać się do Drizzly Grizzly i tam bawić się do upadłego w rytm apokaliptycznej, mrocznej dyskoteki serwowanej przez duet Vacos Malcolm, a ci, którym bliższe było dryfowanie w czasoprzestrzeni i pełen relaks, mogli zaznać go w B90 przy muzyce Coals. Kacha Kowalczyk i Łukasz Rozmysłowski raz jeszcze udowodnili swój wyjątkowy talent do pisania chwytliwych i niebanalnych kompozycji. Wystąpili w towarzystwie basisty i zaprezentowali przekrojowy materiał, sprytnie balansując pomiędzy hyper popowymi utworami z EPki "Rewal" i nieco mroczniejszymi starszymi nagraniami. Wszystkie utrzymane były w charakterystycznym dla zespołu stylu. Na scenie towarzyszyły im pastelowe światła i intrygująca scenografia. Był to naprawdę godny finał fenomenalnego festiwalu, świetnie nagłośniony i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach.
Tym samym edycja 2022 przeszła do historii. Szkoda, że festiwal udaje się na urlop (mam nadzieję, że nie na stałe i wróci w nowej formie z nową energią), oczywiście zasłużony, po dekadzie dostarczania niesamowitych wrażeń i podążania za nowymi trendami i prezentowania ich w możliwie najlepszej jakości. Soundrive Festival przez 10 lat wypracował sobie markę wydarzenia jednoczącego fanów różnych gatunków i enklawę dla muzyki nowej, ciekawej, której często nie można było usłyszeć na żadnym innym festiwalu (a przynajmniej nie tak wcześnie, bo artyści, którzy grali na stoczniowych scenach niejednokrotnie kilka - kilkanaście miesięcy później stopniowo zaczynali grywać na coraz większych scenach, jak chociażby Tommy Cash, Whispering Sons, Brutus, Glass Animals czy rodzimy Kwiat Jabłoni). Był to pomost do kariery dla artystów, którzy dopiero rozpoczynali swoją przygodę z muzyką, jak i tych, którym z różnych przyczyn dotąd nie szło. Dzięki festiwalowi poznawała ich szersza publiczność, która traktowała ich zawsze z szacunkiem i zrozumieniem, wspierając dzielnie pod sceną. Będzie tego wydarzenia ogromnie brakowało i bardzo trudno będzie je zastąpić.
KAOZM
BROOKS WAS HERE
KOZA/WIĘCEK
REIN
LAS TRUMIEN
ALINA PASH