Mrok, ciężar, moc, a przy tym precyzja i wyrafinowanie - tak było wczoraj w Drizzly Grizzly. W poniedziałkowy wieczór stoczniowy klub odwiedzili nowojorczycy z Imperial Triumphant, dla których była to już druga wizyta w Gdańsku w ciągu trzech miesięcy. Przed gwiazdami zaprezentowało się trio Trup.
Tym razem w Drizzly Grizzly dominowały tajemniczość, mrok i maski. Wszystko rozpoczęło się planowo i na pierwszy ogień publiczność otrzymała pokaźną dawkę przeszywającego hałasu. Na spowitej czerwonym światłem i kłębami dymu scenie zaprezentowali się trzej zamaskowani muzycy. Było zdecydowanie niewesoło i bardzo niepokojąco. Trup dosłownie skosił publiczność grobowym klimatem, ale przy tak wymownej nazwie trudno było spodziewać się czegoś innego. Respekt budził przechadzający się po scenie w mglistych oparach wokalista (choć trudno w przypadku tej estetyki o śpiewie mówić). Był to dobry występ, który pasował klimatem do nieoczywistego wnętrza klubu.
Powiedzieć o koncercie Imperial Triumphant, że była to potężna dawka muzyki metalowej na najwyższym poziomie, to w zasadzie jakby nie powiedzieć nic. To był spektakl, misterium, wyjątkowe jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, porównywalne z lotem w kosmos i podziwianiem bezkresnej, zapierającej dech przestrzeni. Zgadzało się wszystko - dźwięki, nagłośnienie, scenografia, emocje, klimat. Potężne brzmienie dopełniała precyzja wykonania i wyczucie. Muzycy toczyli instrumentalne dialogi, wymieniali się energią, a rozbudowane kompozycje podkreślał złowrogi growl.
Momentalnie nawiązali porozumienie z publicznością. Nie musieli nic mówić - po prostu robili swoje i budowali napięcie spoglądając niemal w oczy. Gitarzysta i basista zwracali się bezpośrednio do fanów wskakując na głośniki i odsłuchy, drugi z nich zszedł nawet do publiczności, przechadzając się wśród widzów z gitarą. Był też bardzo osobliwy toast.
Muzyka pasowała do wystroju idealnie - przepiękne maski członków zespołu
komponowały się z ozdobioną rogatą zwierzęcą głową kurtyną Drizzly
Grizzly. Atmosferę podkreślały światła. Trudno było do tych dźwięków skakać i podrygiwać - chłonęło się je całym sobą, wsłuchując w każdy detal, wnikając w ich niepowtarzalny klimat. Zawieszone gdzieś pomiędzy kosmicznym dryfowaniem a szalonym tempem życia w wielkim mieście pobudzały wyobraźnię i zachwycały. Jazz, metal, eksperyment, ekstremum? Tu nie było rzeczy niemożliwych czy elementów niepasujących do siebie. Wszystko się ze sobą łączyło w niezwykłą, porywającą opowieść, którą trudno wyrazić słowami. Ten występ trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy.
Spróbowałam uchwycić choć garść tych emocji na fotografiach. Mam nadzieję, że się udało.
TRUP