Na ten moment czekałam bardzo długo - headlinerski koncert The Ocean Collective z prawdziwego zdarzenia był moim marzeniem od chwili, gdy opuściłam poznański klub u Bazyla, po występie zespołu wiosną 2019 roku. Tej energii, precyzji wykonania i niesamowitego klimatu nie sposób było zapomnieć. Pół roku później miała miejsce trasa grupy Leprous, podczas której Niemcy wspierali Norwegów - czterdzieści kilka minut to jednak zdecydowanie za mało, by poczuć atmosferę tej muzyki w pełni. A co było dalej? Wiadomo, wszelkie plany na dwa lata zatrzymała pandemia i tym samym trasa europejska rozpisana na 2020 rok została odwołana. Pozostało zatem czekać na dalszy rozwój wydarzeń i na to, co przyniosą kolejne miesiące.
Udało się, w ramach europejskiej trasy "Into The Heat - Out Of The Shade" The Ocean po trzyletniej przerwie zawitali wreszcie do Polski. We wtorkowy wieczór ku uciesze miłośników wyrafinowania i mocy odwiedzili warszawską Progresję i za sprawą swojej post-apokaliptycznej, perfekcyjnie dopracowanej muzyki roznieśli klubową salę w pył. Co więcej, zaprosili do udziału we wspólnej trasie dwa fantastyczne zespoły - kopenhaski LLNN i ateński Playgrounded.
Gdy przekroczyłam drzwi sali koncertowej, zastał mnie widok niecodzienny. Scena Progresji uległa kompresji, dzięki czemu nabrała bardzo kameralnego charakteru. Na prośbę zespołu zniknęły też dzielące publiczność od sceny barierki. Tym samym duża sala klubowa stała się bardzo intymną przestrzenią, umożliwiającą bezpośrednią interakcję zespołów z fanami. Dzięki temu wytworzył się niesamowity klimat i wyjątkowa energia.
Był to w zasadzie wieczór z wytwórnią Pelagic Records, dowodzoną przez Robina Stapsa, lidera i założyciela The Ocean, który od 2009 roku pieczołowicie prowadzi tę niezależną kopalnię brzmień około post metalowych, wydając albumy bardzo ciekawych zespołów, a przy okazji też własnego fantastycznego projektu współtworzonego z przyjaciółmi.
Jako pierwsi zaprezentowali się Playgrounded, którzy wydali w marcu tego roku rewelacyjny album "The Death Of Death", o którym miałam przyjemność porozmawiać z zespołem (wywiad). Grecy zagrali mocny, bardzo hipnotyzujący i mroczny, industrialno-metalowy set, w którym zawarli kompozycje z nowej płyty. W wersji koncertowej nabrały one jeszcze więcej mocy. Bas niósł się po sali i kontrastował z ciekawymi partiami gitar i melancholijnym głosem wokalisty. Z utworu na utwór muzycy grali coraz śmielej i coraz bardziej energetycznie, reagując na ciepłe przyjęcie publiczności, która słuchała ich z wyraźnym zainteresowaniem i zaangażowaniem. Był to świetny występ.
Jeszcze więcej mocy wygenerowali Duńczycy z LLNN, autorzy potężnego albumu "Unmaker". Zagrali tak, jakby chcieli zmieść Progresję z powierzchni Ziemi. Ostre riffy i potężne blasty niemal rozrywały salę niosąc miłośnikom ciężaru ogrom radości. W tej apokaliptycznej galopadzie było tyle emocji, że nie sposób je wszystkie opisać. Tę muzykę najlepiej poczuć na własnej skórze, doświadczyć jej całym sobą - coś absolutnie wspaniałego.
Nieprawdopodobnie, fenomenalnie i nie do opisania było też podczas występu gwiazd wieczoru, którzy prawdopodobnie poczuliby się nieswojo, gdyby ktoś wspomniał o nich w ten sposób, bo wcale nie uważają się za lepszych od innych. To po prostu przesympatyczni i bardzo utalentowani ludzie, którzy starają się zadbać o każdy detal, kochają grać koncerty i dzielić się swoją sztuką. The Ocean dali z siebie absolutne maksimum, wprawiając fanów w ekstazę za sprawą swojego energetycznego, a jednocześnie pełnego brzmieniowych smaczków koncertu. Dzięki temu, że zniknęła fosa, możliwy był bezpośredni kontakt - publiczność niemal mogła grać na instrumentach muzyków. Gitarzyści chętnie wskakiwali na sprzętowe skrzynki, by być jak najbliżej fanów, a wokalista Loic Rossetti śpiewał bezpośrednio do nich, zręcznie poruszając się pomiędzy growlem i czystym wokalem. Oczywiście nie zabrakło tradycyjnego crowd surfingu w jego wykonaniu, który ku zaskoczeniu obecnych tym razem nastąpił już podczas wykonywania drugiego utworu. Wokalista po niebezpiecznych przygodach podczas trasy w Stanach Zjednoczonych, w postaci między innymi szalonych skoków z balkonu, które zakończyły się złamaniem obu nóg, ograniczył się do bezpieczniejszej opcji i jednej "wycieczki" na rękach publiki, która poniosła go w głąb sali wprost ze sceny.
Podczas niemal półtoragodzinnego, niesamowicie intensywnego występu wybrzmiały kompozycje z dwóch ostatnich zespołowych albumów, obejmujących erę fanerozoiku, spięte klamrą w postaci fenomenalnych "Triassic" i "Jurassic Cretaceous" z "Phanerozoic II". Muzycy dwoili się i troili, by wykrzesać z kompozycji jak najwięcej detali i smaczków i bawili się przy tym świetnie. Loicowi wtórowali wokalnie wspaniały gitarzysta Robin Staps i fantastyczny perkusista Paul Seidel. Wszyscy wymieniali się wzajemnie energią, rozumieli się bez słów. Zaprezentowali pokaźną porcję fantastycznej, dopracowanej do perfekcji muzyki, kipiącej od emocji. Był to post metal w najlepszej możliwej odsłonie. To wręcz nieprawdopodobne, że zespół z tak fantastycznymi umiejętnościami, rewelacyjnym konceptem taktujących o dziejach naszej planety i tak bogatym muzycznym doświadczeniem pozostaje tak niedoceniony. Z takim materiałem na koncie The Ocean powinni wypełniać po brzegi duże kluby i grać na największych metalowych festiwalach.
Po koncertach oczywiście można było spotkać się z artystami i zabrać do domu trochę koncertowych pamiątek. Tym razem stanowisko merchowe było wyposażone wręcz nieprawdopodobnie. Oprócz muzyki i bardzo dobrej jakości ubrań z logo wszystkich zespołów można było nabyć też większość pozycji na winylu i CD z katalogu Pelagic Records, które były odpowiednio posegregowane i opisane. Najwyższa jakość.
To był absolutnie niezapomniany, wspaniały wieczór. Mam nadzieję, że udało mi się uchwycić choć odrobinę tych emocji na zdjęciach.