Stało się - Porcupine Tree spełnili marzenie fanów i choć nie w pełnym składzie (bez Colina Edwina), powrócili z nową muzyką i nową energią. Po entuzjastycznie przyjętym nowym albumie nadszedł czas na trasę koncertową. Jej europejska odsłona rozpoczęła się w miniony piątek w Berlinie.
Tak się złożyło, że stolica Niemiec stała się dla mnie miejscem szczególnym, ze względu na atmosferę wolności, spotkania międzykulturowe, otoczenie sztuką i realizacją koncertowych snów. Jak to jest spełnić marzenie z młodości i doświadczyć na żywo po raz pierwszy w życiu muzyki, która kształtowała gust i sprawiała, że wielokrotnie serce biło szybciej, gdy oglądało się koncertowe DVD, przyglądając się zarejestrowanym na filmie zachowaniom mrocznego, a jednocześnie bardzo wrażliwego i wycofanego twórcy, wsłuchując się w każdą nutę i wnikając w każdy tekst? Jak to jest posłuchać tej muzyki w żywej odsłonie po wielu latach, w momencie, w którym odeszło się już w nieco innym muzycznym kierunku i odkryło dla siebie dziesiątki ekscytujących artystów i zespołów z przeróżnych estetyk? Wielu z was odpowiedziałoby pewnie, że to wspaniałe, niesamowite, a może głupie, ale tak naprawdę trudno te emocje jednoznacznie określić i ubrać w słowa...
Mimo że dałam sobie znacznie więcej czasu niż zwykle, wciąż nie do końca jestem pewna tego, co czuję. Spełnianie marzeń to wspaniała, a zarazem niejednokrotnie bardzo nieprzewidywalna sprawa. Zmierzając w kierunku Max-Schmeling Halle czułam ogrom ekscytacji i radości, lecz także pewien niepokój. Dlaczego? Nie byłam pewna arenowej formy koncertu i tego, jak zabrzmi w takim otoczeniu tak wyrafinowana muzyka. Co więcej stało się tak, że nowa płyta nie gra mi w duszy tak silnie, jak twórczość z lat 1996-2007. W międzyczasie zaszło też sporo zmian w samym zespole, a powrotowi towarzyszyło nieco kontrowersji, o czym wspominałam przy okazji dłuższej refleksji na temat "Closure/Continuation".
Jakim zespołem jest Porcupine Tree? Jaki ma status? Kim są fani zespołu? Między innymi nad tym między wykonywanymi utworami zastanawiał się Steven Wilson, gdy kierował do publiczności słowa podziękowania za ciepłe przyjęcie i wieloletnie wsparcie. Z nieukrywanym podziwem zwracał uwagę na przekrojowy charakter przybyłego tłumu, który wypełnił Max-Schmeling-Halle niemal w całości z drobnymi wyjątkami na trybunach i różnorodność koszulek prezentowanych przez pierwsze rzędy fanów, wskazując zespoły, które zna i ceni i żywo interesując się tymi, których nazwy widział po raz pierwszy. Zarówno ci rozkochani w metalowej ekspresji i potężnych galopadach jak i miłośnicy nieco bardziej refleksyjnej odsłony twórczości zespołu mogli znaleźć w setliście coś dla siebie.
Pop, rock, jazz, metal, psychodelia - wszystko się ze sobą łączyło i dopełniało. Choć po zespole tej klasy mogłam się tego spodziewać, to i tak zaskoczyło mnie to, jak zgrabnie zestawione zostały nowe utwory ze znanymi i uwielbianymi przez fanów kompozycjami, jak pięknie połączyły się klimatem wizualizacje, jak wiele energii i sił włożyli w wykonanie tych wszystkich utworów podczas niemal trzygodzinnego koncertu muzycy. Po prostu robili swoje - grali, a publiczność słuchała ich z zapartym tchem i dopingowała, w tych kilku mocniejszych i szybszych fragmentach pozwalając sobie na machanie głowami, a chwilami nawet moshpit, który miał miejsce podczas drugiej części wykonanego w całości, siedemnastominutowego "Anesthetize", jednego z najwspanialszych utworów Porcupine Tree w historii. Z tej płyty wybrzmiał też potężny utwór tytułowy, któremu towarzyszył oryginalny teledysk oraz urokliwy "Sentimental". Fani dostali jeszcze wiele prezentów z przeszłości - choćby ten w postaci fenomenalnego "Drown With Me", poruszającego "Even Less", pozaalbumowego "Buying New Soul" czy przewrotnego, a jednocześnie niezwykle aktualnego w obecnych czasach "Last Chance To Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled" z "Lightbulb Sun". Były oczywiście hity - zaserwowany z impetem na start "Blackest Eyes", finałowe "Halo" i "Trains", który zawsze kończył koncerty. To oczywiście nie wszystko. Podzielony na dwie części niemal trzygodzinny występ minął stosunkowo szybko, jednak mimo tych wszystkich wspaniałości coś ewidentnie było nie tak. Co takiego trudno jednoznacznie powiedzieć...
Od czasu ostatniego przed dwunastoletnią przerwą koncertu macierzystego projektu Steven Wilson przeszedł w swoim nie tylko czysto artystycznym życiu ogromną przemianę, zwracając się w swojej twórczości nie tylko ku kilku różnym gatunkom muzycznym i łącząc je w spójną całość opatrzoną swoim znakiem jakości, lecz czysto życiowo kierując się ku jaśniejszej stronie i porządkując różne sprawy, w tym te związane z pracą. Odłożył nieco potrzebę nieustannej realizacji artystycznej, by poświęcić się rodzinie i nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. To było niestety wyczuwalne - mniej było takiego emocjonalnego przeżywania utworów na scenie, a więcej takiej czysto zrealizowanej roboty - zagranej z zachowaniem jakości technicznej, ale chwilami bez tego charakterystycznego błysku, głębi. Czy to był słabszy dzień? A może wina hali, która akustycznie nie była zła, choć momentami nie do końca wpisywały się w całość partie basu (czy Colin Edwin jest niezastąpiony?) i tego, że w takich obiektach, gdzie świecą punkty gastronomiczne po prostu klimat gdzieś znika i przy bardziej kameralnej muzyce, którą się kontempluje i chłonie, a nie szaleje przy niej i klaszcze w rytm/macha rączkami totalnie ginie w przestrzeni? Czy może tego, że mimo starań część osób nie spełniła woli zespołu i usilnie próbowała uwieczniać telefonami fragmenty koncertu ku "uciesze" ochrony, która miała pełne ręce roboty świecąc latarkami wprost na osoby korzystające z urządzeń mobilnych, które nie dawały rady bez nich wytrzymać? Prawda jak zawsze jest gdzieś pośrodku.
Z drugiej strony zapotrzebowanie na te występy było tak duże, że zaplanowanie ich w innych obiektach niż hale mijało się z celem i niosłoby prawdopodobnie ze sobą horrendalne ceny biletów (i tak wartość akceptowalną o wiele przekroczyły zespołowe gadżety, jak choćby pamiątkowy wydruk z podpisami członków zespołu, który kosztował sto euro). Co zrobić, takie mamy czasy. Dlatego odrobinę zazdroszczę tym, którzy mieli możliwość podziwiać zespół na żywo w najlepszych momentach jego istnienia, tym, którzy uczestniczyli w koncertach z przełomu wieków i początku nowego stulecia, ciesząc się szczerą energia i czasem, gdy członkowie Porcupine Tree i John Wesley rozumieli się bez słów.
Choć Steven Wilson nie krył radości i naprawdę cieszył się z tego występu i powrotu do grania po pandemii, Gavin Harrison dwoił się i troił za perkusją, a pod koniec uradowany machał do fanów, uśmiechu nie krył też schowany za stosem klawiszy Richard Barbieri, to odrobinę brakło tej młodzieńczej pasji, która w naturalny sposób odeszła wraz z wiekiem i doświadczeniem scenicznym, rozmywając się w gąszczu licznych muzycznych inicjatyw, współprac gościnnych i zobowiązań. Czuło się to podczas wykonywania np."Sound Of Muzak", którego tekst o schyłku jakości muzyki, napisany ponad 2 dekady temu był nie tylko aktualny jak nigdy wcześniej, ale też zabrzmiał nieco ironicznie w kontekście statusu zespołu, wielkości koncertu i niestety mocno biznesowego podejścia do całego powrotnego przedsięwzięcia.
Miałam szczęście podziwiać muzyków z góry, tuż nad samą sceną, obserwować ich reakcje praktycznie z bliska i spojrzeć na ten koncert z nieco innej perspektywy niż fani przy samej scenie, wpatrzeni w zespół. Chłonięcie gry Gavina Harrisona i Richarda Barbieri z góry i podziwianie wszystkich smaczków było przeżyciem fantastycznym i gdyby nie akustyka obiektu, byłoby absolutnym spełnieniem marzeń w najpełniejszej formie. Zdecydowanie trudniej zaś było spojrzeć wprost w oczy nieodgadnionego, jak zawsze bosonogiego lidera grupy, który sądząc po gestach był prawdopodobnie trochę rozdarty między pragnieniem realizacji czystej formy sztuki a zobowiązaniem się do spełnienia marzeń fanów. I właśnie przede wszystkim dlatego wciąż nie do końca wiem, jak ten koncert odebrać na poziomie emocjonalnym.
Porcupine Tree dokonali w swoim zespołowym życiu naprawdę wiele, wychowując kolejne pokolenia słuchaczy. Niczego nikomu nie muszą już udowadniać. Zrobili swoje. Jestem wdzięczna losowi za to, że miałam szansę doświadczyć tego koncertu. Natomiast to, czy spełniło się to konkretne marzenie niech pozostanie kwestią otwartą.
Zdjęć z tego koncertu na tej stronie nie zobaczycie. Fotografowie niestety zostali potraktowani nie tylko silną selekcją (wybrano jedynie trzech przedstawicieli niemieckich mediów), ale także bardzo trudnymi i niekomfortowymi warunkami pracy. Grafika zamieszczona do góry tego tekstu jest moją autorską interpretacją wizerunku lidera zespołu wykonaną na podstawie jednego ze zdjęć promocyjnych.