Porcupine Tree są w pierwszej od dwunastu lat trasie koncertowej. Promują nowy album, wspominają dawne czasy, grając ukochane utwory sprzed lat, cieszą się wspólnym czasem na scenie. Po występach w Berlinie, Wiedniu, Mediolanie, Sztokholmie i Kopenhadze zawitali do Katowic i zagrali w legendarnym Spodku, przynosząc miłośnikom gitarowego wyrafinowania ogrom radości. Co ciekawe, dwuipółgodzinny koncert upłynął tak szybko i niepostrzeżenie, że do chwili obecnej trudno mi uporządkować myśli. Jak to możliwe?
Ci, którzy czytali ubiegłotygodniowe wspomnienia z berlińskiej Max-Schmeling Halle już wiedzą, że pierwszy europejski koncert trasy pozostawił w mojej duszy pewien niedosyt. Czy coś się zmieniło w Katowicach? Okazało się, że to jak najbardziej możliwe. Nie jestem pewna, czy wpłynęło na to samo miejsce odbioru, sala, atmosfera czy może kwestia oswojenia się z nowym składem zespołu, ale wrażenie, z którym opuszczałam katowicki Spodek było bardzo pozytywne.
Tak się złożyło, że koncert Porcupine Tree był moją pierwszą wizytą w tym legendarnym miejscu. Gigantyczna z pozoru hala okazała się nie tak przytłaczająca i potężna, jak sobie wyobrażałam - przeciwnie, była całkiem przytulna i jak na taki obiekt całkiem dobrze nagłośniona. W sieci pojawiło się sporo nieprzychylnych opinii na temat dźwięku, niektóre wręcz pełne były oburzenia i frustracji. Czy było za głośno? Prawdopodobnie jak zawsze w przypadku tak dużych obiektów punkt w tym przypadku słyszenia zależał od punktu siedzenia/stania - mogło być nierówno, gdzieniegdzie mocniej, mniej selektywnie, choć dźwięk nie odbijał się od ścian tak mocno, jak mogła sugerować to betonowa konstrukcja. Miałam to szczęście, że w miejscu, z którego słuchałam koncertu było bardzo dobrze - faktycznie głośno, ale za to potężnie, dynamicznie i selektywnie, jak przystało na rockowo-metalowy występ z prawdziwego zdarzenia. W takich sytuacjach przydają się specjalne zatyczki, które powinny stać się niezbędnikiem uczestnika wydarzeń klubowych i halowych. I nie chodzi tu absolutnie o ściszanie czegokolwiek, a przede wszystkim ochronę słuchu i poprawę komfortu odbioru koncertu praktycznie w każdej sytuacji.
Nie można było się za to przyczepić absolutnie do niczego pod kątem wizualnym. Urzekająco piękne światła otulały scenę, a do każdej kompozycji dobrane zostały świetnie podkreślające klimat wizualizacje. Dobrze oglądało się na scenie też sam zespół - tu nie były potrzebne fajerwerki, buchające ognie i zachęcanie do wspólnej zabawy - muzycy zachwycali kunsztem i kompozycyjnymi smaczkami oraz zgraniem. Jak odebrała tę formę ekspresji publiczność?
Steven Wilson uznawany jest w Polsce za geniusza, wizjonera, muzyka wybitnego, który onieśmiela talentem, poraża błyskotliwością, ale potrafi też rzucić bezkompromisowym, sarkastycznym komentarzem. Dał temu wyraźny dowód w Katowicach. Zapatrzona w artystę publiczność nie wychwyciła sarkastycznego tonu w wypowiedzi o kondycji muzyki przed "The Sound Of Muzak", co Bosonogi zrzucił na barierę językową. Nieco zaskoczony brakiem salw śmiechu muzyk dał się nieco wytrącić z równowagi i pomylił się w pierwszej zwrotce utworu, za co ogromnie przepraszał, tym samym udowadniając, że jest jedynie człowiekiem, a co więcej, że gra w stu procentach na żywo. Choć dziękował za nieustające wsparcie fanom po polsku, co ciekawe mówił nieco mniej niż choćby w Berlinie, ograniczając się w sumie do dwóch zaczepnych żartów. Ten finałowy, przed zagranym na bis nieśmiertelnym "Trains" zadziałał lepiej - publika nie dała się nabrać na to, że zespół planuje wykonać zlepek sztampowych rockowych hitów sprzed kilkudziesięciu lat.
A jak było tym razem z fotografią? Z nieukrywaną radością zapraszam do obejrzenia jak najbardziej profesjonalnej galerii, jednocześnie dziękując Rock Serwis Agency za zaufanie i szansę. Zdjęcia zostały wykonane podczas dwóch pierwszych utworów. Wybrane fotografie znajdziecie również na stronie www.rockserwis.fm w zakładce Galerie.