Drugi listopada 2022 roku na polskiej mapie koncertowej przejdzie do historii jako jeden z najbardziej intensywnych dni - podczas gdy w Krakowie grał Heilung w towarzystwie Lili Refrain, w Poznaniu na konkurencyjnych wydarzeniach prezentowali się Nile i The Comet Is Coming, w warszawskiej Progresji miał miejsce polski przystanek trasy Amaranthe i Beyond The Black, w Gdańsku odbywały się jednocześnie dwa wydarzenia. W poświąteczną środę w stoczniowym B90 zagrał Laibach, prezentując ponad dwugodzinny, pełen niespodzianek performance.
Przyglądając się wspólnie wydarzeniom toczącym się na scenie w fotograficznym gronie, mój serdeczny znajomy stwierdził bardzo słusznie - "to najdziwniejszy koncert, na jakim byłem w życiu". Trudno się z nim nie zgodzić. Nie sposób w tym przypadku mówić tak naprawdę o koncercie sensu stricte - Laibach przygotował dla fanów dwuaktowy spektakl z przerwą, a każda z części była na swój sposób wyjątkowa, niezapomniana i intrygująca.
W nastrój bardzo dobrze wprowadziło mroczne, półtoragodzinne intro, w którym dominowała niepokojąca elektronika. Po kilkunastominutowym oczekiwaniu w fotograficznej fosie na pojawienie się gwiazd wystartowała rakieta i zespół zabrał publiczność na wycieczkę w kosmos. Laibach postanowili rozpocząć występ od zupełnie nowego materiału, dla którego punktem wyjścia stała się nowa kompozycja "Love Is Still Alive", urocza miniatura w stylu country, którą zespół rozbudował w wersji koncertowej do trzech kwadransów, dodając elektroniczne odjazdy i wariacje na temat motywu głównego. Panowie pojedynkowali się na klawiszowe improwizacje, całość dopełniała elektroniczna perkusja oraz gitara. Sporo działo się wokalnie - z liderem zespołu, znanym z charakterystycznej melorecytacji niskim głosem wystąpiła sympatyczna wokalistka. Duet pojawił się na początku oraz w finale kompozycji, zatytułowanej "Love Is Still Alive und die Weltraumreise", na którą złożyło się osiem części nowej EPki zespołu, która ukaże się 20 stycznia 2023 roku. Tak wyglądała część pierwsza koncertu, po której nastąpiła piętnastominutowa przerwa. Wywołało to niemałą konsternację, szczególnie u tych, którzy spodziewali się czegoś na kształt metalowo-elektronicznego wykopu z bardzo mrocznym przesłaniem.
Otrzymali to z nawiązką w drugiej części, na którą złożyły się znane kompozycje z wieloletniej zespołowej kariery. Laibach zawsze uwielbiali prowokować, zmieniać znaczenia, skłaniać do myślenia i od zawsze nie mieli żadnego problemu z dzieleniem publiczności na zagorzałych zwolenników i przeciwników. Oskarżani o polityczne powiązania i kontrowersyjne poglądy także i tym razem nie unikną z pewnością kolejnych zagorzałych dyskusji. Oczywiście zrozumiałym jest, że wielokrotnie trudno oddzielić twórczość od autora i tu decyzja już należy bezpośrednio do odbiorcy.
Przejdźmy jednak do samego występu - w drugiej odsłonie rozkręcił się i skierował w mroczną stronę, rozpoczynając się od minimalistycznego i bardzo wyrazistego "Ordnung und Disziplin". Powróciły słynna pilotka i mroczna recytacja wokalisty, klimat budowała żywa perkusja, ostre gitary i niepokojące klawisze. Było bardzo poważnie, nihilistycznie, chwilami przytłaczająco, a całości towarzyszyły pasujące i świetnie zrealizowane wizualizacje. Performance został zaplanowany i wyreżyserowany bardzo precyzyjnie. Było to doświadczenie bardzo osobliwe, niezapomniane.
Owacyjnie oklaskiwany zespół powrócił jeszcze na bis, by zaprezentować własną wersję "The Future" Leonarda Cohena i "Sympathy For The Devil" The Rolling Stones. Na finał rewelacyjnie, gospelowym głosem zaśpiewała zaś wspomniana wcześniej wokalistka, wykonując pełen pasji, nieco bondowski "The Coming Race" z filmu "Iron Sky".
Występ Laibach był doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju, rewelacyjnie nagłośnionym i opatrzonym ciekawą oprawą świetlno-wizualną. Zapraszam do obejrzenia zdjęć: