Metalowe uderzenie, wciągające gitarowe melodie, oryginalne brzmienie i wyraźne wpływy tradycyjnej muzyki folkowej - tak można podsumować styl kwintetu Villagers of Ioannina City. Sympatyczni Grecy po fantastycznym przyjęciu w Krakowie i na Ino-Rock Festivalu w Inowrocławiu wrócili do nas na trzy klubowe koncerty. Pierwszy przystanek polskiej mini-trasy miał miejsce w gdyńskim klubie Ucho. Jak było?
Odpowiedź na powyższe pytanie można streścić właściwie w kilku słowach - potężnie, konkretnie i bardzo miło. Uwielbiam koncerty, na które przychodzi świadoma publiczność, słuchająca z uwagą i skupiona na przekazie płynącym ze sceny, która reaguje na kolejne muzyczne propozycje entuzjastycznie, a zarazem kulturalnie, która rozumie muzykę i potrafi świetnie bawić się z poszanowaniem dla współuczestników wydarzenia. Uwielbiam koncerty w tych nieco mniejszych salach, podczas których możliwy jest bezpośredni kontakt zespołu i fanów, dzięki czemu buduje się wyjątkowy, intymny klimat. Bardzo lubię, gdy nagłośnienie dostosowane jest do zespołu tak, by podkreślało wyjątkowość jego brzmienia, a także, gdy zespół z tłumu innych grających na gitarach i bębnach wyróżnia coś naprawdę szczególnego. Tak właśnie było w Uchu.
Villagers Of Ioannina City są wyjątkowi - stoner-doom'owe brzmienie z elementami psychodelii nasycili greckim folkiem zwanym ipirotiko (wywodzącym się z rejonu Epiru i Janiny), budując kompozycje, które są tak charakterystyczne, że nie sposób pomylić ich z żadnymi innymi. W wersji koncertowej zyskują jeszcze więcej - naturalną energię i moc, która udziela się publiczności. Cudownie patrzy się na szczerze uśmiechniętych ludzi, którzy z każdym kolejnym utworem reagują coraz bardziej intensywnie na to, co proponują im równie uśmiechnięci muzycy, którzy czują, że grają dla osób, które rozumieją ich muzykę. To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakich można doświadczyć na koncercie - niby tak prosta i oczywista, a jednak nie zawsze możliwa do realizacji.
Klub Ucho okazał się przestrzenią świetnie dopasowaną do tego typu koncertu - sala może nie była wypchana po brzegi do granic możliwości, co umożliwiło swobodne przemieszczanie się, ale osób było na tyle dużo, by stworzyć naprawdę fajny klimat. Taka muzyka świetnie brzmi w klubowych warunkach - w średniej wielkości sali, przyciemnionym, przydymionym świetle, surowych murach. Choć znam album "Age Of Aquarius" dość dobrze - odkryłam tę muzykę na nowo. Co więcej w towarzystwie starszych utworów o mocno greckim zabarwieniu zabrzmiała jeszcze pełniej.
Tym razem nie było zespołów supportujących - z jednej strony niektórzy mogli narzekać na brak rozgrzewki, z drugiej zaś umożliwiło to pełne skupienie na koncercie tych, dla których przybyło się w niedzielny wieczór do klubu oraz precyzyjne dopasowanie ustawień sprzętu do preferencji zespołu. Nie było też czasowego poślizgu, co w przypadku niedzielnego wieczoru jest bardzo istotne.
Zespół grał niemal dwie godziny, czarując techniką, imponując charyzmą, zgraniem i porozumieniem. To wlało w duszę masę ciepła. Czy udało się uchwycić ten klimat na zdjęciach oceńcie sami.