Koniec roku, okres przedświąteczny i zimowa aura nie sprzyjają trasom koncertowym, o czym boleśnie przekonali się w czwartkowy wieczór Szwedzi z INVSN, którzy po dwunastogodzinnej podróży z Budapesztu zawitali do warszawskiej Hydrozagadki. Choć zagrali dla niespełna pięćdziesięciu osób, dali z siebie wszystko, rozgrzewając publiczność do czerwoności i zabierając przybyłych w nostalgiczną podróż do lat osiemdziesiątych z nutą skandynawskiej melancholii i mroku. Przestrzeń Hydrozagadki momentalnie zamieniła się w taneczny parkiet.
Trzy fantastyczne kobiety, śpiewające chórki i grające na gitarze, basie i klawiszach, świetny perkusista i on, obdarzony głębokim, zadziornym głosem i umiejętnościami tanecznymi, których pozazdrościć może mu niejeden wokalista - Dennis Lyxzen, którego fani zgrzytliwych gitarowo-alternatywnych brzmień znają świetnie z grup Refused i The (International) Noise Conspiracy - tak prezentuje się skład INVSN (czytane jako 'invasion') - post-punkowego zespołu, który działa na scenie niezależnej od ponad dwóch dekad i rozpoczynał karierę jako The Lost Patrol. Po dłuższej przerwie grupa powróciła w czerwcu tego roku z nową płytą i z tej okazji odwiedziła Warszawę.
"Let The Night Love You" to album o zmaganiach z dołującą codziennością, płatającym figle własnym umysłem i emocjami, o trudach akceptacji samego siebie i własnych potrzeb i pragnień. O potrzebie wsparcia i miłości. Takie też było przesłanie tego koncertu, który wlał w serce mnóstwo ciepła i uśmiechu. Nie zabrakło tez szczerych wypowiedzi o poczuciu wyobcowania i potrzebie wzajemnego podtrzymywania na duchu. Sam Lyxzen przyznawał, że wywodząc się z małego miasteczka nie raz czuł się nieswojo, dziwnie i przepełniała go potrzeba ucieczki od codzienności. Właśnie dlatego tworzy i dzieli się swoją sztuką, wspierając tym samym tych, którzy czują się nieakceptowani.
INVSN to grupa przyjaciół, która rozumie się bez słów i świetnie czuje się na scenie, ciesząc się wspólnie graną, bardzo nośną muzyką, z jednej strony hipnotyzującą i skłaniającą do refleksji, z drugiej bardzo skoczną, taneczną, o popowym potencjale. Taki właśnie był ten występ. Przenikały go echa twórczości The Cure, Joy Division i Depeche Mode, podlane mrokiem i tajemniczością. Zgadzało się wszystko - muzyka, przekaz, aura, klimatyczne oświetlenie i świetne nagłośnienie.
INVSN w koncertowej odsłonie to tykająca od nadmiaru energii bomba, która wybucha raz za razem w każdym intensywniejszym momencie. Zespół zarażał entuzjazmem i uśmiechem, bawiąc się na całego, okazując wdzięczność publiczności, która słuchała z zaangażowaniem, jednocześnie podrygując do tanecznych rytmów. Lyxzen nie oszczędzał się - śpiewał i tańczył jak natchniony, a przy tym ujmował poczuciem humoru, szczerością i bezpośredniością. Działa się magia, liczyło się tylko tu i teraz - ten współdzielony moment, ta wyjątkowa atmosfera i bezpośredni kontakt. Dawno nie widziałam, by ktoś tańczył tak intensywnie i był w stanie przy tym tak wspaniale śpiewać. Absolutne mistrzostwo.
Koncert, choć trwał prawie półtorej godziny i był nieprawdopodobnie intensywny, skończył się zdecydowanie za szybko. Wynagrodziły to jednak szczere i ciepłe późniejsze rozmowy z muzykami przy stanowisku z płytami. Był to jeden z tych wieczorów, dla którego warto było powalczyć i pokonać kilkaset kilometrów w obie strony, mimo śnieżycy i zmęczenia.
Na koniec dodam jeszcze, że zanim na scenie zameldował się szwedzki kwintet, czas oczekiwania na koncert gwiazd umilił występ tria Zwidy. Panowie zaprezentowali kilka zadziornych kawałków o punkowym potencjale z nutą melancholii i ciekawymi, szczerymi tekstami. Choć pod sceną bawiła się wtedy jeszcze bardziej nieliczna publiczność, było naprawdę bardzo sympatycznie. Zresztą zobaczcie sami. To był piękny wieczór. Kto go przegapił, stracił bardzo dużo.