Sobota, jedenasty marca, dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku - tego dnia i wieczoru z pewnością długo nie zapomną wszyscy, którzy postanowili spędzić go w warszawskiej Progresji. Po latach oczekiwania swój pierwszy, absolutnie fenomenalny koncert zagrali w Polsce Australijczycy z King Gizzard & The Lizard Wizard. Uśmiechnięci muzycy rozgrzali publikę do czerwoności, serwując ponad dwugodzinne, kipiące od energii, psychodeliczne widowisko. Przed gwiazdami wieczoru zaprezentowała się grupa Los Bitchos.
To był naprawdę wyczekany, upragniony przez wielu, koncert, a co więcej wystany z poświęceniem na zimnie i przeszywającym wietrze. Wydarzenie wyprzedane na wiele miesięcy przed terminem przyciągnęło do Progresji osoby z całego świata - zarówno wiernych fanów, jeżdżących za zespołem po całym świecie, jak i tych, którzy mieli okazję podziwiać zespół na żywo po raz pierwszy, w większości bardzo młodych, uśmiechniętych i pełnych energii ludzi. Nic w tym dziwnego - King Gizzard & The Lizard Wizard grają porywające koncerty, a każdy z nich jest jedyny w swoim rodzaju ze względu na stale zmieniającą się setlistę, zależną jedynie od humorów muzyków i nastroju danego dnia na konkretne brzmienia. A mają ich w zanadrzu mnóstwo - z kilkudziesięciu wydawnictw i ponad setki utworów na koncie jest zdecydowanie w czym wybierać. Ale zacznijmy od początku...
Organizacyjnie wszystko przebiegło bez zarzutu. Klubowe bramy zostały otwarte na kilka minut przed planowanym otwarciem, co znacząco usprawniło wejście na koncertową salę. Tuż po dwudziestej na scenie zameldowały się cztery dziewczyny i chłopak. Los Bitchos zaserwowali pokaźną dawkę latynoamerykańskich gorących rytmów w stylu cumbii, których słuchało się bardzo przyjemnie. Nieco ponad półgodzinny występ rozkołysał publiczność i skutecznie umilił czas oczekiwania na koncert gwiazd. Dawno nie widziałam, by pełna sala tak zgodnie i tak rytmicznie machała wyciągniętymi w górę dłońmi.
Jednak to, co wydarzyło się godzinę później przyćmiło każdą inną chwilę tego dnia. To, co zaprezentowali Australijczycy przejdzie do historii klubu jako jeden z bezapelacyjnie najlepszych koncertów, które miały miejsce w Progresji. To była czysta radość i obezwładniająca potęga. Skacząca praktycznie non stop publiczność, pulsująca w rytm energetycznej muzyki, uśmiechnięta od ucha do ucha i bawiąca się w zgodzie to widok absolutnie wspaniały. Na scenie sześć osób - szczerych i uśmiechniętych chłopaków, świetnie bawiących się, nie stroniących od improwizacji i międzygatunkowych wycieczek w swoim niepodrabialnym stylu, od którego może zakręcić się w głowie.
King Gizzard & The Lizard Wizard mieli tego wieczoru humor na mocniejsze brzmienia, które połączyli z transowo-psychodelicznymi wycieczkami. Wyszli na scenę i po prostu popłynęli z prądem. Rozgrzali publiczność do czerwoności, wprowadzając w trans, z którego nie sposób było się wyrwać. Przez ponad dwie godziny raz za razem serwowali mocne strzały, rozpoczynając od rozbudowanej, porywającej wersji ukochanego przez fanów "Rattlesnake", co jakiś czas dając chwilę oddechu przyjemnym jammowaniem, sięgając po starsze i nowsze kompozycje, przeplatając rock, jazz i metal, wszystko to podlewając psychodelicznym sosem i dopełniając ciekawymi wizualizacjami i klimatycznym oświetleniem. Grali i śpiewali na totalnym luzie, chwilami jakby od niechcenia, zachwycali techniką, porozumieniem i energią, która lała się strumieniami ze sceny. Nie sposób było ustać w miejscu, muzyka niosła i porywała do tańca. Utwory płynnie przechodziły w siebie, a w przerwach rozbrzmiewały w pełni zasłużone, ogłuszające owacje. To była radość w najszczerszej, najczystszej postaci, totalny odlot, energetyczny kosmos i poziom niedościgniony dla wielu zespołów.
Był to koncert, który w zimny, ponury dzień przyniósł wspomnienie beztroskiego, gorącego lata. Bezsprzecznie pozytywny, absolutnie niezapomniany. To było jedno z najpiękniejszych przeżyć, jakiego miałam zaszczyt doświadczyć w swoim już całkiem długim koncertowym życiu.
LOS BITCHOS
KING GIZZARD & THE LIZARD WIZARD