Chcesz posłuchać czegoś totalnie niespodziewanego i przeżyć emocje, których nie doświadczysz nigdzie indziej? Wpadnij koniecznie na Dni Muzyki Nowej - coroczne święto muzyki eksperymentalnej, które odbywa się w gdańskim Klubie Żak. W dniach 21-23 kwietnia miała miejsce trzynasta edycja wydarzenia i jak zawsze obfitowała w zaskakujące i bardzo ciekawe koncerty, w których tradycja spotkała nowoczesność.
Dni Muzyki Nowej to jeden z tych festiwali, po którym można spodziewać się absolutnie wszystkiego - muzyki oryginalnej, niekomercyjnej, ambitnej, zdecydowanie nie dla każdego. To sztuka dla odważnych, otwartych odbiorców, którzy nie boją się konfrontacji z tym, co wymagające i chcą poznać, poczuć, zrozumieć i przeżyć coś, z czym na co dzień nieczęsto ma się styczność. I choć takich słuchaczy jest stosunkowo niewielu, budują wrażliwą i wyrozumiałą publiczność.
W piątek zdecydowanie królowała improwizacja. Pierwszy dzień festiwalu przyniósł występy dwóch duetów - totalnie odmiennych i choćby z tego powodu jeszcze bardziej intrygujących. Co można zrobić z trąbką bezbłędnie zademonstrował libański artysta Mazen Kerbaj, wydobywając z niej dźwięki nieoczywiste i trudne do określenia, tylko pozornie budzące skojarzenia z odgłosami życia codziennego. Wraz z perkusistą Adamem Gołębiewskim budowali przestrzenie pełne niejednoznaczności, które początkowo zaskakiwały, a z czasem zaczynały stopniowo coraz bardziej wciągać. Ten tajemniczy świat łatwy nie był, ale oferował dużo doznać, których nie sposób doświadczyć na "typowych" koncertach. Okazało się, że różne drobne przedmioty zestawione z trąbką, a także gra smyczkiem na perkusyjnych talerzach mogą powodować ciarki na skórze - nie z powodu irytacji czy zimna, lecz zdecydowanie zainteresowania muzyką.
W nastrój wyciszenia i kontemplacji wprowadzili zaś wiolonczelistka Lucy Railton i towarzyszący jej od kilkunastu lat na scenie, grający na organach Hammonda i fortepianie Kit Downes. Zaprezentowali materiał niezwykle intymny, chwilami mrożący krew w żyłach, który idealnie wpisałby się w nasycone niepokojem sceny rodem z thrillera psychologicznego. Ta bardzo cicha, lecz zarazem bardzo głęboka muzyka wymagała odbioru w pełnym skupieniu, bez szelestów czy odgłosów codzienności - tych niestety nie brakowało, bo dobiegały z sąsiadującej przytulnej kawiarni, do której przybyły osoby spragnione niekoniecznie wymagających doznań dźwiękowych, lecz piątkowej imprezy przy piwie. Szkoda też, że nie postanowiono tego koncertu przeprowadzić w niemal całkowitej ciemności, jedynie oświetlając artystom nuty. Jednak gdy tylko zamknęło się oczy, można było odpłynąć, wsłuchując się w niespieszne partie instrumentów i nieoczywistą narrację. Warto było zrobić ten krok w mrok...
Drugi festiwalowy dzień podobnie jak pierwszy został zbudowany na zasadzie kontrastów, zderzających intensywność i ciszę. Przyniósł koncerty dwóch zespołów, podczas których nowoczesność spotkała się z tradycją za sprawą występów budującego swoje kompozycje na bazie transowych przestrzeni tria Dynasonic i klasycznego kwartetu smyczkowego Quatuor Voce. Było to doznanie absolutnie niezwykłe. Energia, hipnotyzujący puls basu i moc elektronicznych pasaży zdefiniowały występ Dynasonic. Materiał z najnowszego albumu tria zabrzmiał bardzo intensywnie. Aż szkoda, że podczas tego koncertu dostępne były jedynie miejsca siedzące - przy tej muzyce można było kołysać się i pląsać, stopniowo dając się ponieść energii. Świetne nagłośnienie Sali Suwnicowej pozwoliło czerpać z tej muzyki to, co najlepsze.
Muzyka klasyczna jaka jest, niby każdy wie, a przynajmniej wyobraża sobie ją tak, jak pamięta ze szkolnych wycieczek, czyli mniej więcej tak... Wyjście klasowe do filharmonii/teatru w ramach lekcji muzyki - z jednej strony fajnie, bo dziś nie będzie pracy domowej i nie będziemy siedzieć w klasie! Z drugiej rzeczywistość jest totalnie inna niż sobie wyobrażaliśmy - cała klasa usadzona na krzesłach i poproszona, by nie opuszczać miejsc przez najbliższe półtorej-dwie godziny, wpatrująca się w siedzącą na scenie orkiestrę próbującą znaleźć kompromis pomiędzy utworami z kanonu kompozytorskiego a tym, co lżejsze, bardziej przystępne, a tym samym bardziej zrozumiałe dla kliku-kilkunastolatków. Do tego pani prowadząca zajęcia ze sztucznym uśmiechem, używająca nadmiaru zdrobnień, z komicznie nieśmieszną maskotką "zieloną nutką", na siłę próbująca zachęcić dzieci do klaskania i reagowania na muzykę, która przypomina dziecięce piosenki, tyle że w wersji instrumentalnej, a co gorsza, prosząca o śpiewanie czy wywołująca do odpowiedzi. Takie przeżycia mogą być traumatyczne i mogą zmienić postrzeganie sztuki na lata. Na szczęście miałam w sobie na tyle energii, by po latach odkryć dla siebie samodzielnie to, co porusza i trafia z przesłaniem w sedno.
Czytając zapowiedzi występu kwartetu smyczkowego można było więc teoretycznie spodziewać się muzyki kontemplacyjnej, atmosfery rodem z filharmonii, absolutnej powagi i skomplikowanych interpretacji wybitnych, ponadczasowych dzieł. Jednak to, co stało się podczas występu francuskiego kwartetu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W ekspresji scenicznej członków Quatuor Voce był niesamowity luz i naturalność, które udzieliły się publiczności. Podziw i szacunek do fenomenalnych umiejętności kontrastowały z uśmiechem i szczerym wzruszeniem. Nie potrzebowali ozdobników, dodatkowych środków wyrazu, a nawet wzmacniaczy - muzyka broniła się sama, chwytając za serce, nie tylko ze względu na techniczną precyzję czy wybitne zdolności interpretacji - przede wszystkim w wyniku szczerych emocji. Momenty grozy i przeszywającego mroku zderzały się z absolutną ciszą i delikatnością, wzruszając niemal do łez. Urzekała interakcja między muzykami, porozumiewawcze, dyskretne spojrzenia i uśmiechy od ucha do ucha. Wyraźnie wyczuwalne było to, że czują się w Żaku, z tą publicznością i w tych dość nietypowych okolicznościach bardzo swobodnie. Występ składał się z kilku części - po każdej z nich kwartet symbolicznie opuszczał miejsca i powracał wywołany oklaskami. Absolutnie niezwykłe było też to, że na sali pojawił się kompozytor jednego z wykonanych tego wieczoru utworów - Yves Balmer, autor przepięknego, wybitnego „Fragments soulevés par le vent”, napisanego specjalnie dla Quatuor Voce. Takich chwil zdecydowanie nie doświadcza się często.
Finał festiwalowych emocji zapewniły natomiast dwa solowe występy, pozostawiając po sobie skrajnie odmienne doznania. Niemal do snu utulił Zaumne, tj. Mateusz Olszewski, który przedstawił z pomocą komputera i odtwarzacza kasetowego premierowy materiał "Noctambulism" - minimalistyczną odsłonę sennych wizji. Artysta snuł niespiesznie spowitą mgłą opowieść, którą wypełniały ambientowe pętle, interpretujące zaburzenia senne. Elektroniczne przestrzenie pełne sampli dopełniały zarejestrowane relacje osób śniących i pastelowe wizualizacje. Był to hipnotyzujący występ, który najlepiej odbierałoby się na leżąco w totalnej ciemności. W żakowych warunkach położyć się nie dało, można było za to zamknąć oczy i powoli dać się wciągnąć w nieoczywisty klimat, gdzieś na pograniczu relaksu i intrygującej tajemnicy.
Jeszcze bardziej tajemniczo, a do tego bardzo mrocznie zrobiło się za sprawą Ale Hop, pochodzącej z Peru i mieszkającej w Berlinie artystki, która odkrywa na nowo brzmienie gitary elektrycznej. Alejandra Cárdenas Pacheco to prawdziwa innowatorka, która nie boi się eksperymentów i stawia przed odbiorcą ogrom nowych muzycznych wyzwań, wydobywając ze swojego instrumentu dźwięki, które trudno jednoznacznie zdefiniować. Zgrzyty, przestery, drone'owe przestrzenie, nagrania terenowe, niepokojące tła, połamane rytmy - po tym koncercie pojęcie gry na gitarze, które przeważnie kojarzy się z muzyką rockową, totalnie zmienia znaczenie. Tego występu po prostu trzeba doświadczyć, najlepiej w ciemnej sali w połączeniu z wizualizacjami. To coś, czego się nie zapomina. W mojej skromnej opinii był to zdecydowanie najlepszy koncert tegorocznego festiwalu, pewnie dlatego, że jestem fanką tego co mroczne, odkrywcze, nieoczywiste i tajemnicze. Choć mogłoby się wydawać, że oba niedzielne występy były zupełnym przeciwieństwem, spaja je właśnie ta tajemniczość i atmosfera rodem ze snu i wspomniany niepokój - Zaumne ujął go w sposób bardzo delikatny, Ale Hop natomiast w wersji zdecydowanie ostrzejszej.
Kluczem do interpretacji tegorocznych koncertów Dni Muzyki Nowej niech pozostanie słowo kontrast. Każdy z trzech festiwalowych dni zdefiniował je w nieco inny, ale bardzo trafny sposób, pięknie demonstrując to, czym może być muzyka, a zarazem to, jak daleko można wykraczać poza granice jej postrzegania zarówno przez odbiorców jak i samych artystów. Tu nie mają znaczenia gatunki, klasyfikacje, kanony, czy nawet ogólne postrzeganie sztuki - liczy się przekaz, ekspresja, odkrywanie, a przede wszystkim emocje, także te skrajne.
To takie spotkanie na rozdrożu, na pograniczu. To próba spojrzenia raz jeszcze na to, czym może być koncert i jakie doznania może przynieść twórcom i odbiorcom. To miejsce, gdzie przecinają się szlaki, gdzie historia zatacza koło - tu to, co definiowane jako klasyczne spotyka nowoczesność, tu tradycja przenika się z tym, co dopiero zaczynamy odkrywać. Już teraz z niecierpliwością czekam na to, co przyniesie nam kolejna, przyszłoroczna, czternasta edycja festiwalu.
DZIEŃ 1
Mazen Kerbaj & Adam Gołębiewski
Lucy Railton & Kit Downes
DZIEŃ 2
Dynasonic
Quatuor Voce
DZIEŃ 3
Zaumne
Ale Hop
Ale Hop b&w