Trzy dni, dwie sceny, uśmiechnięta, kulturalna publiczność i mnóstwo przesterów, potężnych riffów i klimatycznych międzygatunkowych wycieczek - tegoroczna edycja berlińskiej odsłony Desertfestu obfitowała nie tylko w ciekawe koncerty, ale też fantastyczną atmosferę. Jak było? Na pewno bardzo głośno, ale bardzo selektywnie. Tłumnie, ale bardzo bezpiecznie, a przede wszystkim bardzo sympatycznie. W piątkowy wieczór na scenach Columbiahalle i Columbia Theater zaprezentowało się w sumie dwanaście zespołów, w tym legendarni The Obsessed. Udało się posłuchać w sumie aż dziewięciu z nich.
Desertfest to raj dla fanów stoner, doom i sludge metalu i taka muzyka też królowała, choć nie zabrakło też kilku wycieczek w inne okołometalowe rejony. Festiwalowy dzień rozpoczęłam od występu duetu Might z Hannoveru. Ana i Sven, by w pełni przekazać swoje niespieszne i ciężkie brzmienie postanowili nie korzystać z pomocy komputera, lecz zaprosili do pomocy tajemniczego perkusistę, który zagrał za kotarą. Na scenie widoczny był jedynie jego cień, dając wyjątkowy efekt wizualny i tworząc fajny klimat. Gitarzysta i basistka dzielili się zaś wokalnymi obowiązkami. Był to bardzo ciekawy występ, który festiwalowa publiczność przyjęła bardzo ciepło.
Nieprawdopodobną energię i zaangażowanie zaprezentowali Japończycy z Church Of Misery, którzy tuż po siedemnastej zgotowali publiczności takie show, jakby to oni byli gwiazdą wieczoru, nawiązując interakcję z fanami, skacząc po scenie i w sposób zwielokrotniony odczuwając każdy grany przez siebie dźwięk. Z drugiej strony tak naprawdę rozmieszczenie kapel w rozpisce było dość umowne - atmosfera była taka, że nikt nie uważał się za gwiazdy i dla każdego z zespołów występ na festiwalowej scenie był równie ważny. Dali z siebie absolutne sto procent mimo że byli wyczerpani podróżą i problemami logistycznymi, które dotknęły ich poprzedniego dnia, w drodze do Krakowa na Soulstone Gathering, gdzie wg relacji przyjaciela, zagrali bardzo późno w nocy. To budzi podziw i najwyższy szacunek.
Fantastycznie na mniejszej scenie zaprezentował się zespół Godsleep. W muzyce kwartetu rozbrzmiewały echa punkowej zadziorności i echa grunge'u. Nośne refreny, które chce się śpiewać, muzyka, która porywa do szaleństwa i energia fantastycznej wokalistki, która nie tylko świetnie porusza się między śpiewem i krzykiem, ale ma coś ważnego do powiedzenia w tekstach - czego chcieć więcej? Tak, to był świetny koncert, po którym momentalnie pobiegłam na stoisko z płytami, by zachować te emocje jak najdłużej. Po krótkiej przerwie dotarłam z powrotem do Columbiahalle, by posłuchać nieśmiertelnych riffów Dozer. Tu także nie brakowało fajnej nośnej energii.
Nie do końca przekonała mnie instrumentalna forma ekspresji tria Kanaan, którzy zagrali w Columbia Theater tuż po Godsleep, ale może takie wyciszenie było potrzebne. Niespecjalnie przemówiło też do mnie pełne repetytywnych sekwencji dźwięki spod znaku tokijskiego Minami Deutsch, którzy owszem rozkołysali, jednak po kilkunastu minutach takiej hipnozy zaczęli trochę nużyć.
Dużą dawkę dobrego humoru dostarczyli za to członkowie Gnome, których popularność w Niemczech przyprawia o zawrót głowy. Tak wypchanej po brzegi sali Columbia Theater nie widziałam już podczas żadnego kolejnego koncertu. Cóż, prawdopodobnie te wysokie wypchane papierem czerwone czapki robią robotę. A może to ten rock'n'rollowy pazur, dzięki któremu ta muzyka porywa do tańca? To już każdy musi ocenić indywidualnie. Fajnie się tego słuchało i fajnie obserwowało się reakcje rozentuzjazmowanych fanów, wyposażonych zresztą w podobne czapki.
Osobiście tego dnia czekałam najbardziej na występ tria King Buffalo, którzy byli przedostatnim zespołem dużej sceny. I faktycznie był to dobry ruch, na ich koncercie Columbiahalle została wypełniona prawie w pełni. Publiczność doceniła kunszt zespołowych kompozycji, oklaskując gorąco trio po każdym utworze i synchronicznie kołysząc się w rytm riffów. Zagrali porywająco, jak zawsze balansując pomiędzy wydawnictwami, sięgając tym razem po cięższe brzmienia, bo taki był tego wieczoru nastrój. Nie zabrakło też jednak tej charakterystycznej psychodelii. Tu liczyła się tylko i wyłącznie muzyka - wizualnych fajerwerków poza wyświetlającymi się pastelowymi obrazami w tle właściwie nie było. Jak to możliwe, że w Polsce na koncerty tak dobrych zespołów przychodzi około stu osób, a tuż za naszą granicą ta sama muzyka jest w stanie wypełnić salę prawie tak dużą, jak warszawski Torwar? Co jest nie tak? Na to pytanie każdy też może odpowiedzieć sobie we własnym zakresie.
Wielu fanów pustynnego mroku czekało na występ "ojców chrzestnych doom metalu" (jeśli nie wierzysz w ten opis sprawdź zespołowy bandcamp) z The Obsessed. Panowie nie zawiedli - zagrali potężnie, z wyczuciem i mocą. Mimo ponad czterdziestu lat na scenie i zespołowych perturbacji, nie czuli znużenia i znudzenia formułą. Był to bardzo dobry koncert, z pewnością wzruszający dla wieloletnich sympatyków grupy. Dobry chwytliwy riff lał się strumieniami, powracały wspomnienia dawnych czasów. Legendarny wokalista i gitarzysta Scott "Wino" Weinrich grał i śpiewał świetnie. Towarzyszyli mu muzycy z nieco krótszym zespołowym stażem, ale równie zaangażowani. Zagrali naprawdę porywająco.
Po występie The Obsessed najwytrwalsi bawili się na afterparty, ale rozsądniejszym wyjściem, mając w perspektywie dwa kolejne dni koncertowych emocji, było udanie się do hotelowego pokoju, by zebrać nieco sił do dalszego odkrywania. Co działo się na Desertfeście w sobotę? O tym już niebawem, w kolejnym odcinku.
MIGHT
CHURCH OF MISERY
GODSLEEP
DOZER
KANAAN
MINAMI DEUTSCH
GNOME
KING BUFFALO
THE OBSESSED