Zamaskowane postaci przypominające manekiny, stylizacje rodem z lat sześćdziesiątych i przemiła dla uszu, miękka jak puch, pełna emocji, uniwersalna muzyka - tak było w sobotni wieczór w Drizzly Grizzly. Do gdańska po pięciu latach od pamiętnego występu na Soundrive Festival powrócił Jonathan Bree i wraz z przyjaciółmi zaprezentował wciągający spektakl, od którego trudno było oderwać wzrok.
Czym jest koncert? Jaki powinien być, by
wzruszyć, wyróżnić się i zostać w pamięci na długo? Tu oczywiście
odpowiedzi będą tak różnorodne, jak odmienne są gusta odbiorców. W
twórczości Jonathana Bree jest jednak coś bardzo uniwersalnego, co
trafia do słuchacza niezależnie od gatunkowych preferencji. To
wyjątkowy, nieco bajkowy, wyrafinowany, a jednocześnie nieskomplikowany w
konstrukcji pop z przyjemnymi dla ucha, kojącymi duszę melodiami i
charakterystycznym niskim wokalem oraz pełnymi melancholii ale też
ciepła tekstami o miłości. Gdy doda się do tego absolutnie fenomenalne
kreacje sceniczne, stylową oprawę wizualną i aurę tajemniczy otrzymujemy
pakiet, wobec którego nie sposób pozostać obojętnym. Tak właśnie było w Drizzly Grizzly, którego sceneria podkreśliła wyjątkowość muzyki i wpisała się w nastrój idealnie.
Zamaskowany wokalista o ciepłym głosie, dwie fenomenalne, zgrane tancerki i trzech muzyków grających na gitarach, basie, klawiszach i perkusji - wszyscy ubrani w komponujące się w całość stroje, bajkowe, pastelowe oświetlenie, synchronizacja ruchów, róże rozdawane rozentuzjazmowanej publiczności - artyści stworzyli na scenie niezapomniany spektakl, który chłonęło się od pierwszej do ostatniej minuty. Czy był w pełni wykonany na żywo? Czy wszyscy faktycznie grali i śpiewali? To właściwie bez znaczenia - liczyła się przede wszystkim konwencja, pomysł i styl, dynamika występu oraz fantastycznie wyreżyserowana całość, z choreografią, zwrotami akcji i subtelnym poczuciem humoru. Choć trudno było dostrzec zza masek emocje, wyraźnie wyczuwało się szczerość. Nie padło ze sceny ani jedno słowo - muzyka, ruchy i gesty wystarczyły, by bezbłędnie porozumiewać się z publicznością - zasłuchaną, zapatrzoną w artystów i chłonącą każdą chwilę nieco ponad godzinnego występu, który zwieńczył bis, wspólny niski ukłon i puszczony z taśmy na finał nieśmiertelny przebój Elvisa Presleya
Jonathan Bree przyjechał do Europy aż z Nowej Zelandii, by promować swój najnowszy album "Pre-Code Hollywood". Pełne uroku i wdzięku, a jednocześnie nie pozbawione szczypty niepokoju utwory z tej płyty wypełniły większość setlisty. Nie zabrakło jednak miejsca dla największych hitów - słodkiego niczym lukrowane pączki "Valentine" i uzależniającego "You're So Cool" z zapadającą w pamięć melodią graną na cymbałkach. Wszystkie kompozycje ułożyły się w porywającą całość, której muzyczne barwy oscylowały między bielą, różem i fioletem, budując baśniowy świat pełen iluzji, pozwalający choć na kilkadziesiąt minut uciec od szarej codzienności i dać wytchnienie umysłowi. W Drizzly Grizzly oddziaływało to jeszcze silniej i jeszcze bardziej dobitnie - ten klub jest wręcz stworzony dla właśnie takich występów. Teatralność koncertu podkreśliła sceniczna kurtyna, piękne światła i krystaliczne nagłośnienie.
Jedyną wadą tego występu była jego długość, ale gdy weźmie się pod uwagę wysiłek, który trzeba podjąć, by wystąpić w masce całkowicie zabudowującej twarze i dopracować show do perfekcji, sprawa staje się całkowicie jasna - dokładnie tak miało być, by każdy element układanki do siebie pasował. Wyglądało to wszystko obłędnie. Jak? Zobaczcie poniżej.
Zdjęcia podpisane imieniem i nazwiskiem oraz nazwą strony, zamieszczone na tej stronie należą do autora i nie mogą być kopiowane w celach prywatnych ani komercyjnych. Nie wyrażam zgody na pobieranie pojedynczych zdjęć i publikację na portalach społecznościowych bez wcześniejszego ustalenia. Rozpowszechnianie zdjęć jest możliwe wyłącznie poprzez linki do tej strony.