Co robić w poniedziałkowy wieczór w Warszawie? Oczywiście najlepiej wybrać się na koncert. Do warszawskiego Nieba przyjechała amerykańska legenda indie rocka, Built To Spill w towarzystwie brazylijskiego kwartetu Orua. Jak było?
To nie był łatwy dzień - żar lejący się z nieba doskwierał tak silnie, że trudno było się poruszać. Ogromny szacunek należy się więc zespołom, które były w stanie wykrzesać z siebie energię i zagrać fajne koncerty, mimo nie tylko temperatury, ale też niestety nielicznej frekwencji wśród publiczności. Ci, którzy jednak zdecydowali się przybyć do klubu Niebo w poniedziałkowy wieczór, nie żałowali. Otrzymali pokaźną dawkę indie rocka z dużą dozą psychodelii.
Rozpoczęli Brazylijczycy z Orua, którzy przynieśli swoim występem sporo słońca, choć nieco doprawionego psychodelicznym kwasem. Ich transowa muzyka intrygowała, sięgając alternatywnego rocka, hipnotyzującej energii i jazzowej improwizacji. Podobali się publice, która kołysała się i oklaskiwała muzyków bardzo ciepło.
Built to Spill tworzą od 1992 roku i przez ten czas wydali dziesięć albumów. Do Warszawy przyjechali promować ubiegłoroczną płytę, "When The Wind Forgets Your Name". Przez zespół przewinęło się też wielu muzyków, a jedynym stałym członkiem pozostał Doug Martsch, wokalista i gitarzysta. W nowym wcieleniu, które ma już cztery lata Built To Spill jest power triem. Za sekcję rytmiczną odpowiadają basistka Melanie Radford oraz perkusistka Teresa Esguerra - uśmiechnięte, pełne energii i wewnętrznej radości. Te emocje były wyraźnie wyczuwalne w ich grze - czuły się bardzo swobodnie i pewnie i świetnie się rozumiały. Dobrze czuł się też Doug, który śpiewał swoim charakterystycznym głosem i grał na gitarze w swoim stylu, ku uciesze fanów, którzy otrzymali przekrojowy zestaw utworów.
Jak więc było? Bardzo fajnie, ale zabrakło iskry, która sprawiłaby, że koncert zostanie w pamięci na lata. Zespół jest w bardzo dobrej formie i brzmi bardzo fajnie, właściwie nie ma absolutnie niczego, do czego można by się przyczepić, pomijając już to, że szukanie wad w przypadku emocji przekazywanych przy pomocy sztuki jest samo w sobie procesem bezsensownym. Gdyby nie doskwierająca duchota, słuchałoby się tego koncertu jeszcze lepiej i przeżycie byłoby pełniejsze. Oby nadarzyła się okazja, by posłuchać zespołu na żywo jeszcze nie raz.