Początek wakacji to czas niezwykle intensywny i pełen emocji dla fanów dźwięków różnych. W ostatni czerwcowy wtorek w stolicy coś dla siebie mogli znaleźć zarówno sympatycy brzmień bardziej komercyjnych jak i tych zdecydowanie niezależnych. Podczas gdy tłum miłośników popu, soulu i r'n'b pędził na Stadion Narodowy, by podziwiać Beyonce, do Hydrozagadki przybyła całkiem liczna grupa fanów pokręconych gitarowych riffów, angażujących wokali i wciągającej atmosfery. Dead Poet Society zabrali publiczność w podróż w nieznane i zrobili dokładnie to, co zawsze podkreślają - sprawili, że odbiorcy poczuli coś, czego wcześniej nie mieli okazji doświadczyć.
Gdy zmierzasz w nieznane, nowe, otacza cię aura tajemnicy, czasem drobnego niepokoju, a przede wszystkim ciekawość - wszystkie te emocje były obecne podczas występu Dead Poet Society, który przeszedł chyba najśmielsze oczekiwania obecnych w Hydrozagadce. Takiej energii i pasji w połączeniu z charyzmą i talentem do pisania fajnych piosenek z pomysłem chyba nikt z przybyłych się nie spodziewał.
Dead Poet Society mają wszystko, co potrzebne, by osiągnąć artystyczny sukces - czują się na scenie świetnie, nawiązują relację z publicznością i mają niebanalne utwory z pogranicza gatunków. To muzyka zbudowana na podstawie z gitar, a jednak sięgająca znacznie dalej. Liczą się tu przede wszystkim emocje. To muzyka, którą się przeżywa, którą się chłonie i która zostaje w głowie. Czy jakość jest w stanie zapewnić sukces komercyjny - to pytanie lepiej pozostawię bez odpowiedzi.
Hydrozagadka to klub bardzo klimatyczny. Tu odbywają się koncerty wyjątkowe, dla tych, którzy kochają muzykę i lubią doświadczać. Bliskość sceny i kilkusetosobowej publiczności umożliwia niemal dotknięcie artystów na scenie, zbijanie piątek i patrzenie sobie wzajemnie w oczy. Tę energię było wyraźnie czuć we wtorek. Publiczność bawiła się wyśmienicie, skacząc w najlepsze i nie zważając na lejący się z niewysokiego klubowego sufitu pot i żar, a zespół dawał z siebie maksimum, uśmiechając się od ucha do ucha i co rusz wyrażając szczere niedowierzanie i szok z powodu tak gorącego przyjęcia. Gorąco było nie tylko w przenośni - koncert wyprzedał się niemal do ostatniego miejsca i tym samym w sali temperatura sięgała zenitu, szczególnie, gdy porządnie rozgrzały się już gitarowe wzmacniacze i publiczność wpadła w koncertowy szał. Wtedy naprawdę trudno było złapać oddech, co z jednej strony mogło doskwierać, z drugiej zaś wprowadzało chwilami w stan osobliwego uniesienia.
Przy tych dźwiękach można było dryfować - zarówno dosłownie jak i w myślach. Zgadzało się właściwie wszystko - muzyka, ekspresja sceniczna i luz. Były żarty, opowieści, anegdoty, zwariowane pogo, a nawet szalony skok wokalisty w publiczność, po którym zerwał się kabel od mikrofonu. Sto procent naturalności i koncertowej energii, tak potrzebnej, by występ był szczery.
Dead Poet Society grają nie od dziś - działają już od dekady, a jednak wciąż nie trafili na swój czas, by dotrzeć do szerszej publiczności. Kto wie, może to właśnie jest ten moment. Zaprezentowali nagrania zarówno z debiutu "-!-" jak i z początków działalności, w tym swój pierwszy wspólny utwór. Potężny, mocny, rockowy i wciąż świeży. Była też zapowiedź nowej płyty, która ukaże się już niebawem. Najlepsze momenty? Zdecydowanie "Lo Air", który zachwyca gitarowymi eksperymentami, psychodeliczno-transowy "Salt" i finałowy "intodeep". Tak naprawdę obroniła się całość, bo Dead Poet Society to świetny, zgrany zespół, którego powinien posłuchać każdy, kto ceni niebanalny rock.
A co było wcześniej? Przed Dead Poet Society bardzo udanie zaprezentowało się rodzime trio The Saturday Tea, zabierając publiczność w świat psychodelicznego rocka przywodzącego na myśl wakacyjną beztroskę. Panowie zagrali pierwszy koncert po dłuższej przerwie i czuli się na scenie tak dobrze, że zostali trochę dłużej niż pierwotnie planowali. Oby tak dalej, bo potencjał w tej muzyce jest naprawdę duży.