Atmosfera beztroskiego relaksu, zachodzące za drzewami słoneczko i niezobowiązująca, lekka, taneczna muzyka - czy można oczekiwać czegoś więcej od plenerowego koncertu w ciepły, letni wieczór? W minioną niedzielę na wakacyjnej scenie warszawskiej Progresji zagrał brytyjski Foals, przynosząc fanom gitarowej melodyjności dużo uśmiechu i pozytywnej energii.
1 lipca, rok 2011, Gdynia, Lotnisko Kosakowo. Potężna ulewa, deszcz lejący się strumieniami, ociekający wodą, potwornie zmęczony, a jednocześnie przeszczęśliwy Jarvis Cocker z Pulp, rozentuzjazmowany tłum tańczący do Common People. A następnie oni, już pod osłoną nocy, tuż po premierze fantastycznej drugiej płyty "Total Life Forever", rozkręcający festiwalowiczów jeszcze bardziej. Tak zapamiętałam swój pierwszy koncert Foals. Był to czas, w którym bardzo silnie oddziaływała na mój jeszcze młody i chłonny umysł brytyjska alternatywa. Tak się złożyło, że całkiem sporo z dźwięków, których wtedy słuchałam bardzo intensywnie zostało ze mną do dziś.
Gdyby wtedy ktoś mnie zapytał, co chciałabym w życiu robić, fotografię koncertową potraktowałabym jak nieosiągalny szczyt marzeń, podobnie jak zobaczenie z bliska na koncercie ukochanego zespołu.Los chciał, że druga szansa, by podziwiać Brytyjczyków na żywo nadarzyła się dopiero niemal po dwunastu latach. Przez ten czas moje upodobania muzyczne znacznie się rozbudowały, a jednak gdzieś wciąż ta indie rockowa taneczność co jakiś czas nadal do mnie powracała.
Foals od 2011 roku niewiele się zmienili poza tym, że muzykom przybyło trochę cyfr na liczniku i od pięciu lat jest w zespole nowy basista. Nadal mają w sobie energię, by rozgrzewać publiczność do czerwoności swoim gitarowym, niesamowicie skutecznym popem prowadzonym przez wyrazisty głos Yannisa Philippakisa. Sam wokalista ma niezmiennie siłę, by bezpośrednio integrować się z publicznością i wychodzić do fanów w pierwszych rzędach w trakcie ich ulubionych utworów. Czyli jest dokładnie tak, jak być powinno.
Publiczność poddała się atmosferze letniej zabawy bardzo szybko, bo już za sprawą krótkiej rozgrzewki, którą zaserwowali Tappahall - polski młody zespół, który marzy o tym, by być jak ich idole i porywać do tańca tłumy. Ich gitarowe piosenki niosły sporo uśmiechu. Gdy zaś na scenie pojawiły się gwiazdy, rozgorzała nieopisana wrzawa i tańce nie tylko pod sceną, lecz na całym terenie, w tym... w kolejce do toi toiów (widok absolutnie bezcenny). Niestety nie pokażę wam tego na fotografiach z powodu nietypowych zasad tego wieczoru - fotografować mogliśmy jedynie trzy ostatnie utwory w wykonaniu Foals, a przez resztę koncertu aparaty pozostawały w depozycie.
Trafiło na bis i właściwie dobrze, bo muzycy byli już mocno rozgrzani i zżyci z warszawską publicznością i powrócili na scenę, by rozkołysać za sprawą "Mountain At My Gates" i porwać do tańca na "What Went Down" i nieśmiertelnym "Two Steps, Twice" z debiutu, z chwytliwym "papara papara" podchwytywanym przez publikę momentalnie. Cały koncertowy set był natomiast dość zwarty i dość jednostajny, nastawiony na taneczny, wchodzący łatwo w głowę rytm, z małą przerwą na eteryczny, niespiesznie rozwijający się i wciąż broniący się "Spanish Sahara". Jego podstawową część zakończył zaś "Inhaler", chyba najpotężniejszy utwór w zespołowym dorobku. Szkoda jedynie, że zamiast skakać z publicznością stałam wtedy przy fosie fotograficznej, czekając na moment, w którym będę mogła wykonać swoją wymarzoną pracę najlepiej jak potrafię.
Opuszczając teren letniej sceny wraz z tłumem koncertowiczów docierały do mnie głosy, że tak potężnej energii i takiego szaleństwa liczne grono osób dawno nie doświadczyło. Po doświadczeniu czterodniowej dawki mocy na Mystic Festival mam nieco inne odczucia, co oczywiście nie znaczy, że był to zły koncert. Był naprawdę fajnym powrotem "do przeszłości" i spełnieniem jeszcze jednego marzenia sprzed lat. Czy w dokładnie takiej postaci, o jakiej kiedyś śniłam to już pozostaje kwestią otwartą.