Mamy nowy, świetny festiwal na koncertowej mapie Polski - z różnorodną muzyką, w ciekawym miejscu, a co więcej niezależny od pogody, ponieważ odbywa się pod dachem. To Inside Seaside, wspólna inicjatywa Radia 357, Agencji LIVE oraz Miasta Gdańsk, której pierwsza odsłona wystartowała z impetem w "świąteczny" listopadowy weekend. Przez dwa dni na trzech scenach zaprezentowało się kilkudziesięciu wykonawców, a w międzyczasie odbywały się spotkania, pokazy filmowe, wystawy i targi. Wszystko to działo się w pojemnej przestrzeni gdańskiego kompleksu Amber Expo, przynosząc miłośnikom sztuki dużo radości. Wielbiony w naszym kraju zespół Milky Chance, norweska idolka młodego pokolenia Girl In Red, jazzowa grupa Ezra Collective, wirtuoz instrumentów klawiszowych Nils Frahm, szalony punk-rockowy Shame i plejada polskich artystów - tak w telegraficznym skrócie wyglądał dzień pierwszy pod kątem muzycznym - intensywnie, energetycznie i z uśmiechem.
Gdy przekroczyło się progi kompleksu Amber Expo, właściwie nie było czasu na nudę, a nawet na dłuższy, pełny oddech - na każdym kroku można było znaleźć coś intrygującego - przestronne sceny, potężną salę gastronomiczną, stoiska wystawiennicze partnerów imprezy, sklepy z płytami, gadżetami, plakatami, strefę spotkań, kino, świetlicę relaksacyjną, bary, stoiska z rękodziełem i pracami plastycznymi. Pomiędzy nimi uśmiechnięci, zainteresowani ludzie, chcący odkrywać, poznawać, doświadczać i spędzić miło czas. Kluczowa jednak w tym wszystkim była muzyka, z powodzeniem jednocząca sympatyków bardziej przystępnych, popularnych brzmień, a także tych, którym zależy przede wszystkim na szczerych emocjach. Było w czym wybierać, a czasem trzeba było dokonywać bolesnych wyborów, bo każda ze stref tętniła życiem, energią i mocą doznań.
Każdą z trzech scen otwierali dziennikarze Radia 357, przedstawiając pokrótce plany koncertowe na kolejne festiwalowe godziny i zapraszając do wspólnej zabawy. Rozpoczęłam swoją muzyczną wędrówkę tuż po siedemnastej, od brawurowego występu Zespołu Sztylety, który zaprezentował intensywny, bardzo konkretny i szczery przegląd swojej twórczości. Grupie przewodzi charyzmatyczny wokalista i gitarzysta Szymon Szelewa, który wraz z kolegami dał z siebie na scenie maksimum, rozgrzewając już całkiem licznie zgromadzoną publiczność do czerwoności. Od tej muzyki biła świeżość i prawda, a także najczystsza gitarowa energia, której nie sposób było się oprzeć.
Trudno było przejść obojętnie także obok czystego, rockowego przekazu tria The Stubs, którzy otworzyli swoim hałaśliwym i energetycznym występem scenę teatralną, której wystrój bardzo przypominał ten znany z klubu Drizzly Grizzly. Spragnieni gitarowej szczerości znaleźli też coś dla siebie na koncercie otwarcia na dużej scenie, gdzie wystąpił reaktywowany po latach Kim Nowak, który brawurowo wdarł się na sceny polskich klubów koncertowych ponad dekadę temu za sprawą fantastycznego debiutu i równie konkretnego drugiego albumu. Fisz, Emade, Michał Sobolewski i towarzyszący im na scenie przyjaciel grający na gitarze wrócili w pełni sił i z nową energią, a ich muzyka wzbogacona jak zawsze mądrymi tekstami Fisza nie straciła nic ze swojej pierwotnej mocy.
Chwila odpoczynku, tak potrzebna w festiwalowym biegu, nadeszła na koncercie wybitnego polskiego pianisty Leszka Możdżera, który zaczarował wirtuozerią, nie rezygnując jednocześnie z odrobiny uśmiechu. Jak sam podkreślił, dostosował swój repertuar na ten wieczór do festiwalowej atmosfery i świątecznych okoliczności. Obok etiudy rewolucyjnej zabrzmiały refleksyjne kompozycje, a gratką dla cierpliwych był wspólny wyjątkowy występ artysty z idolem, Wojciechem Waglewskim.
Mrocznym, dusznym i kipiącym od emocji koncertem zaskoczyła Monika Brodka, która skupiła się na repertuarze z najnowszego albumu "Sadza". Śpiewała, rapowała i żonglowała stylami, balansując miedzy popem, hip hopem, elektroniką i rockiem, utrzymując jednocześnie spójność koncepcji. Klimatu dodawały tu świetne wizualizacje.
Prawdziwe szaleństwo rozgorzało tuż po dwudziestej na scenie teatralnej, którą niemal w pył rozniósł zespół Shame. Tylu skoków, a nawet przewrotów z gitarą i tak intensywnego kontaktu z publiką, która nosiła wokalistę na rękach dawno nie widziałam. Czysta energia, szczerość i radość to kwintesencja dobrego występu. Czy to był najlepszy koncert festiwalu? To już trudno jednoznacznie ocenić przy takiej różnorodności potrzeb, gustów i smaków. Bez wątpienia był za to najbardziej intensywny.
Miłośnikom niezobowiązującej, gitarowo-elektronicznej zabawy i uroczych piosenek, które czepiają się ucha od pierwszego odsłuchu spodobał się na pewno koncert Milky Chance. Do mnie, osoby, która poszukuje trochę głębszych, czysto emocjonalnych doznań w muzyce niestety nie do końca trafił, choć nie mogę odmówić zespołowi fajnej, tanecznej energii i dobrego kontaktu z publicznością. Dlatego też trochę wcześniej udałam się na scenę teatralną, by przygotować się mentalnie do występu Nilsa Frahma, wybitnego pianisty i innowatora muzyki elektronicznej. Występu kameralnego, eterycznego, intymnego i głęboko poruszającego, który jest sam w sobie doświadczeniem niezapomnianym. Już samo podziwianie ogromu maszyn, którymi zapełniała się z minuty na minutę scena wywoływało poruszenie. Gdy uświadomiłam sobie, że na tym wszystkim zagra jedna osoba, ekscytacja i ciekawość wzrosły w tempie logarytmicznym.
Mistrz, wirtuoz i innowator to jednocześnie skromny, nieśmiały, uśmiechnięty od ucha do ucha człowiek, który rozbraja szczerością. Tak właśnie się stało, gdy dziękował publiczności i kłaniał się ze wzruszeniem, jednocześnie przepraszając za to, że mało mówi na scenie, bo... musi biegać między instrumentami. Był to występ wybitny, a jednocześnie ogromnie wymagający, możliwe że zbyt skomplikowany dla niejednego uczestnika festiwalu, który oczekiwał zabawy. Jeden z tych koncertów, który sprawia, że wrażliwy na piękno odbiorca staje jak wryty i chłonie przekaz całym sobą, walcząc z napływającymi do oczu łzami wzruszenia. Nils pokonał emocjonalnie absolutnie wszystkich artystów tego dnia i wlał w serce ciepło, ukojenie, czyste piękno i sprawił, że każdy kto doświadczył tych emocji mógł poczuć się wyjątkowo. Szczególnie czuli się na pewno też ci, którzy wybrali w tym czasie koncert Immortal Onion, z pewnością jak zawsze fantastyczny. Trudno było jednak się rozdwoić...
Szczerość - to bez wątpienia słowo klucz dnia pierwszego, z tym że dla każdego miało ono odmienne znaczenie. Dla młodszej widowni jego uosobieniem jest bezkompromisowa wokalistka z Norwegii, której koncert zamykał występy na dużej scenie Inside Seaside. Girl In Red bezpardonowo mówi o wolności, miłości, o prawie decydowania o sobie samym, nieocenianiu innych i życiu tak, jak się chce, buntując się przeciwko patriarchalnym schematom. O tym śpiewa w swoich nieskomplikowanych, ale bardzo szczerych piosenkach. Witała ją ogłuszająca wrzawa wzruszonych nasto i dwudziesto-kilku latków, która nasilała się z każdym kolejnym utworem. Były piosenki z debiutu, były też premierowe utwory z nadchodzącej, drugiej płyty artystki. Było wszystko to, co dla młodych (tych trochę starszych oczywiście też) osób jest najważniejsze.
Uśmiech, naturalność i energia towarzyszyły też wieńczącemu występy na scenie teatralnej koncertowi Ezra Collective, którzy porwali najwytrwalszych do nieskrępowanego tańca w rytm jazzowo-funkowych melodii. Ja jednak po kilku utworach poddałam się nasilającemu się już, z powodu całodziennego aktywnego doświadczania, zmęczeniu, by zebrać siły na jeszcze jeden, równie intensywny i pełen wrażeń dzień. O nim opowiem wam już niedługo w kolejnym odcinku...