Legenda, wzór, potęga - tych słów bez wątpienia można użyć, by wyrazić podziw dla dokonań amerykańskiej grupy Swans. Po fantastycznym przyjęciu w maju mistrzowie budowania nastroju powrócili do Polski na jeszcze jeden koncert. Pod wodzą charyzmatycznego Michaela Giry zagrali w warszawskiej Progresji dla niemal kompletu publiczności i zaserwowali dwuipółgodzinne misterium hałasu.
Ponad wizualne show stawiają emocje w najczystszej postaci. Wybierają szczerość i bezpośrednie oddziaływanie na publiczność, która słucha ich z zapartym tchem, zahipnotyzowana, wpatrzona w scenę, na której choć pozornie tego nie widać, dzieje się magia. Dwie i pół godziny gitarowego szaleństwa, a tak naprawdę dokładnie przemyślanego budowania atmosfery, krok po kroku - Swans po prostu robią swoje najlepiej jak potrafią, zderzając ciszę z obezwładniającą potęgą hałasu i konsekwentnie zagęszczając doznania. Mrok, niepokój, strach i przeszywający do szpiku kości ryk gitar, miarowe uderzenia perkusji, a za chwilę błogość balladowej melodii, by nieco uśpić czujność, po czym znów następuje cios niemal rozsadzający czaszkę. Minimalistycznie, ale za to bardzo skutecznie i tak, że gdy wybrzmi ostatnia nuta ostatniej kompozycji, nie ma już czego zbierać. Jest aplauz, owacja, wdzięczność za tę szczerość, która się wydarzyła. Za to, że mogliśmy być świadkiem czegoś absolutnie wyjątkowego, że czujemy, odbieramy sygnały, doświadczamy. Oczywiście, to nie był spektakl dla każdego, lecz dla tych, którzy
kochają awangardę, muzykę eksperymentalną. A jest tych ludzi naprawdę
wiele.
Absolutnie nie dziwi to, że przed wejściem na półtorej godziny przed koncertem ustawiła się olbrzymia kolejka fanów w różnym wieku, czekających na wejście do klubu. Każdy chciał być jak najbliżej legendarnego idola, spojrzeć mu w oczy, podziękować za ponad 40 lat muzyki, która miała niebagatelny wpływ na gust muzyczny co najmniej kilku pokoleń słuchaczy, odwzajemnić uśmiech. Ci, którzy weszli trochę wcześniej, mogli też doświadczyć występu zaprzyjaźnionego z liderem Normana Westberga, który wprowadził w trans swoimi elektroniczno-gitarowymi eksperymentami.
Swans wyszli na scenę punktualnie, o 20:30. Cudownie obserwowało się na scenie to, co działo się w trakcie koncertu z każdym z muzyków, to jak wczuwali się w każdą kolejną nutę, wnikając coraz głębiej w transcendentny nastrój. Fantastycznie patrzyło się na Michaela Girę, który niezmiennie, mimo upływu lat jest w świetnej formie, dba o każdy brzmieniowy detal, a po intensywnym koncertowym doświadczeniu ma jeszcze siłę, by spotkać się z tłumem czekających na niego fanów i z każdym z nich się przywitać i podpisać mu płyty, bilety, pamiątki. Nie jest gwiazdorem, jest przyjacielem, dobrym duchem, szczerym człowiekiem. Ogromny szacunek, podziw i zachwyt.
Równie dobrze można było jednak zamknąć oczy i chłonąć emocje i dźwięki - siedząc lub stojąc wmurowanym w klubową podłogę, dając się ponieść dusznej, gęstej obezwładniającej atmosferze. Gira śpiewał z wyczuciem, korzystając zarówno z krzyku, jak i swojego głębokiego głosu w taki sposób, że mimo lejącego się żaru z progresyjnego sufitu odbiorcę przenikał zimny dreszcz. Wpadał w trans wymachując rękoma i wskazując swoim zespołowym kompanom kierunek muzyczny, w którym chciał podążać przez kolejne minuty. Setlistę zdominował materiał z tegorocznego albumu "The Beggar" i wydanego przed czterema laty doskonałego "Leaving Meaning", zabierając słuchaczy w nieprawdopodobnie intensywną, dwuipółgodzinną podróż - raz w otchłań, innym razem daleko w czasoprzestrzeń, gdzie liczy się tylko tu i teraz.
Trudno to doświadczenie wyrazić słowami - to trzeba przeżyć samemu - na własne uszy, oczy i drżące od gitarowych przesterów serce. To oczyszczające doznanie, powiew wolności i szczerości. A, i jeszcze jedno - tym razem naprawdę warto wyposażyć się w zatyczki chroniące słuch - bez nich może być bardzo źle.
Norman Westberg
SWANS