Trzy wyjątkowe głosy, trzy fenomenalne dziewczyny i trzy różne spojrzenia na muzykę ambitną, nietuzinkową i pełną emocji - ostatniego dnia listopada w warszawskiej Hydrozagadce wzruszeń nie brakowało. Wszystko za sprawą koncertów trzech wspaniałych wokalistek - Hiszpanki Irene Tallo występującej jako Lys Morke, Norweżki Katrine Stenbekk śpiewającej w zespole Kalandra i pochodzącej z Londynu A.A.Williams. Był to jeden z tych wieczorów, który dostarczył wymagającym i wrażliwym odbiorcom dokładnie tego, czego potrzebowali - ogromu emocji i najwyższej jakości wykonawczej.
Mroczna elektronika, eteryczny głos, podkreślająca klimat perkusja i pełne niejednoznaczności wizualizacje - Lys Morke zabrała przybyłych w półgodzinną podróż spowitą mistyczną aurą i niepokojem. Był to piękny i szczery występ, który wspaniale wprowadził w odpowiedni na ten wieczór nastrój. Zakończył się nieukrywanym przez artystkę wzruszeniem i wdzięcznością za tak ciepłe przyjęcie.
W Hydrozagadce w czwartek pojawiła się bardzo wyrozumiała, wrażliwa i otwarta publiczność, która chłonęła dźwięki płynące ze sceny ze szczerą uwagą i uznaniem. Długie i gorące owacje, bardzo zasłużone zebrała też Kalandra, która zaprezentowała kilkudziesięcioosobowej grupie słuchaczy nietuzinkowe połączenie północnoeuropejskiej mrocznej wrażliwości z rockowym pazurem. Dowodzona przez charyzmatyczną, niezwykle skromną i bardzo zdolną wokalistkę Katrine Stenbekk grupa zaserwowała godzinny, bardzo dynamiczny, wciągający spektakl, w którym eteryczność i delikatność spotkały się z energią i mrokiem. Folk, rock, metal, pełna otwartość i szczerość, a wszystko to podane przez czwórkę przesympatycznych muzyków, czujących każdy dźwięk, rozumiejących się świetnie na scenie, z radością odbierających pozytywne sygnały od publiczności. Pochwała piękna natury, niezwykła czułość, emocje na dłoni. Zgadzało się wszystko - dźwiękowo, emocjonalnie, wizualnie, a wyjątkowe doznania umożliwił kameralny charakter hydrozagadkowej sali. Zaryzykuję stwierdzenie, że był to koncert idealny.
Tak śpiewać o melancholii, nostalgii, przejmującym smutku, tęsknocie, złości i ulotności szczęścia potrafi tylko ona. A.A.Williams jest artystką niezwykłą - mistrzynią nastroju i perfekcjonistką, która dba o każdy detal. Wizualnie stawia na wysmakowany minimalizm podkreślony pięknym logo i subtelnym tylnym oświetleniem, muzycznie zaś wywołuje emocjonalną burzę. Obdarzona jest głębokim, pełnym uczuć głosem, którym opowiada historie, które niemal wyciskają łzy. Dopasowuje setlistę tak, by idealnie budowała nastrój, by krok po kroku rozmontowywała odbiorcę wewnętrznie.
To był mój czwarty koncert tej londyńskiej artystki i czwarty raz, gdy doświadczyłam absolutnego wewnętrznego rozczłonkowania. Radość z podziwiania na scenie jednej z ukochanych twórczyń mieszała się z gigantycznym wzruszeniem i niepokojem, który zalewał duszę coraz silniej wraz z kolejnym utworem, do tego stopnia, że po koncercie przez dobrych kilkanaście minut trudno było mi zebrać myśli.
A. A. Williams tworzy kompozycje bardzo wysmakowane i dopracowane, które w koncertowej odsłonie nabierają dodatkowej mocy rażenia. To muzyczna uczta dla miłośnika jakościowych, międzygatunkowych połączeń, w których delikatność spotyka piekielną siłę równą tej, której dostarcza najbardziej ekstremalny metal. Idealnie sprawdza się w kameralnych warunkach, gdy artystka i fani patrzą sobie w oczy, dostrzegając nawet te najsubtelniejsze zmiany. A.A.Williams tym razem przyjechała z dwoma towarzyszami muzycznej podróży - grającym na klawiszach gitarzystą oraz z perkusistą. Sama też zagrała na gitarze i zaśpiewała tak, że nie sposób było nie poczuć emocji, które z każdą kolejną minutą zwielokrotniały się. Zaprezentowała przekrojowy zestaw utworów, sięgając zarówno po utwory z debiutanckiej EPki jak i kompozycje z dwóch równie doskonałych albumów. Jej wersja "Without You I'm Nothing" z repertuaru Placebo była zaś tak przepełniona melancholią, że wręcz rozrywała od środka na strzępy. Artystka dała z siebie na scenie absolutnie wszystko, nie pozostawiając najmniejszych wątpliwości, że to właśnie ona była gwiazdą wieczoru, pozostając przy tym niezwykle skromną i wrażliwą osobą, która koncentruje się nie na sobie, lecz na sztuce, którą tworzy.
Tak piękne międzygatunkowe połączenia nie zdarzają się często, a kto miał szansę doświadczyć ich na żywo, mógł poczuć się naprawdę wyjątkowo.
LYS MORKE
KALANDRA