"Lubię takie kameralne koncerty" - oznajmił w luźnej przedkoncertowej rozmowie jeden z fanów, porównując łódzką Atlas Arenę do stołecznego Stadionu Narodowego. Choć takie określenie wydaje się nieco zabawne, gdy pomyśli się o bezpośrednim kontakcie artystów i publiczności na koncertach klubowych, w przypadku tak rozpoznawalnego zespołu jak Depeche Mode jest całkiem trafione. Mimo że do stricte kameralnego charakteru temu występowi było daleko, choćby ze względu na kilkunastotysięczną publiczność, która ściśle wypełniła łódzką halę sportowo-widowiskową, towarzyszyła mu aura intymności i tajemniczości. Po sierpniowych występach w Warszawie i w Krakowie jeden z najważniejszych zespołów wszech czasów wrócił do Polski na dwa koncerty do Łodzi i jak zawsze zapewnił fanom emocjonalne show na najwyższym poziomie.
Depeche Mode w Atlas Arenie w Łodzi, fot. Radosław Żydowicz- oficjalne fotografie organizatora, Live Nation Poland |
Gorączka wtorkowej nocy
Wtorek w Łodzi zaskoczył chyba każdego, kto przybył na koncert do Atlas Areny. Mimo trwającej w najlepsze zimy, atmosfera tego dnia była iście letnia. Temperatura w najcieplejszym momencie dnia sięgnęła osiemnastu stopni, co sprawiło, że niemal można było poczuć się jak na wakacjach. Nie bez wpływu pozostał ten fakt na sytuację termiczną w koncertowej sali. Ze względu na ogromne zainteresowanie występem w Atlas Arenie chwilami żar lał się z sufitu do tego stopnia, że trudno było złapać oddech, wszystkim, także artystom, na których twarzach pod szczerymi uśmiechami malowało się zmęczenie buchającym ciepłem, co w jednym z momentów sarkastycznie zaakcentował ociekający potem od tańca Dave Gahan, podkreślając, że wyczerpuje go samo patrzenie na entuzjastycznie reagujący tłum. A może publiczność była jednak za mało zaangażowana?
Raczej nie, bo rozgrzani do czerwoności fani dawali z siebie wszystko dopingując zespół nie tylko na płycie, lecz także wstając z miejsc, tańcząc i bawiąc się w najlepsze nawet na najdalszych trybunach. To było istne, czyste szaleństwo, które jednak nie powinno dziwić gdy ma się do czynienia z muzyką tak uniwersalną i ponadczasową, jak twórczość Depeche Mode.
Sztuka ponad podziałami
Sztuka Depeche Mode ma w sobie nieprawdopodobną siłę i moc, dzięki czemu trafia do szerokiego grona odbiorców - zarówno tych preferujących bardziej przystępne, popularne brzmienia, jak i osób, które uwielbiają odkrywać nowe dźwięki niezależnie od gatunkowych ram. Na wtorkowym koncercie w Łodzi można było spotkać kilka pokoleń fanów przeróżnej muzyki, którzy mimo różnych preferencji i potrzeb stali się na kilka godzin wielką "czarną" rodziną wpatrzoną w muzyków na scenie, śpiewającą wspólnie refreny i chórki najpopularniejszych kompozycji zespołu, jak również "sto lat" zaintonowane po angielsku przez Dave'a Gahana dla obchodzącej tego dnia urodziny fanki Magdy, która z pewnością zapamięta ten dzień na zawsze, roniącą łzy w trakcie wykonywania przez zespół refleksyjnych, akustycznych fragmentów, machającą synchronicznie pod dyktando wokalisty na finał "Never Let Me Down Again", choć czasem nie do rytmu, ale klaszczącej z pasją i zaangażowaniem i euforycznie krzyczącej ile sił w płucach. Te chwile interakcji i jedności, choćby ze względu na efekt skali, niezmiennie chwytają za gardło, co zawsze doceniają członkowie zespołu, dając z siebie na scenie maksimum, wyciskając siódme poty i dbając o to, by wykonać kolejne utwory jak najlepiej.
Depeche Mode w Atlas Arenie w Łodzi, fot. Radosław Żydowicz- oficjalne fotografie organizatora, Live Nation Poland |
Złoty środek między popularnością i jakością
Jeśli mimo wszystko nie ruszają was zagrywki, które większość popularnych zespołów serwuje publiczności i tak naprawdę trudno było się na tym koncercie nie wzruszyć, choćby podczas wykonywania przez zespół kompozycji z najnowszej płyty "Memento Mori", zadedykowanej pamięci zmarłego przyjaciela, założyciela Depeche Mode, Andrew Fletchera. Już rozpoczynające album, zagrane na start koncertu "My Cosmos Is Mine" i "Wagging Tongue" chwyciły za gardło. Przepięknie zabrzmiał także opatrzony "wodną" wizualizacją "Before We Drown" i kilka innych, delikatniejszych fragmentów, w których pełnym blaskiem lśniły pasujące do siebie jak żadne inne głosy Dave'a Gahana i Martina Gore'a.
Jak oni to robią, że mają po czterdziestu czterech latach tyle siły, by tak grać, tak śpiewać i z takim zaangażowaniem tańczyć, kręcić piruety, stepować i toczyć emocjonalne dialogi z publicznością? To oczywiście tajemnica, której rozwiązaniem jest pewnie odpowiedni balans i czas na regenerację oraz możliwie zdrowy tryb życia w trasie koncertowej. Gahan, Gore i współpracujący z nimi na scenie przyjaciele - perkusista Christian Eigner i grający na instrumentach klawiszowych Peter Gordeno są niezmiennie w świetnej formie - na szczęście nie opuszcza ich zdrowie i dobra energia i oby było tak jak najdłużej.
Warto było wpatrzyć się też w towarzyszące utworom urzekająco piękne wizualizacje, podkreślające intymny klimat, o które zadbał sam Anton Corbijn, wybitny fotograf, reżyser i stały współpracownik Depeche Mode. Fragmenty stylowych teledysków przeplatały się ze zrealizowanymi w podobnej, minimalistycznej konwencji migawkami ze sceny. A to, co najważniejsze, czyli dźwięk? Jak najbardziej w porządku, trafnie jak na taki sportowy obiekt wyważony, dość selektywny, z wyraźnie podkreślonym wokalem i poszczególnymi instrumentami. W odpowiednich momentach była energia, a następnie chwila na wyciszenie, a w sumie ponad dwie godziny dźwięków z róznych etapów zespołowej kariery - tych nowszych oraz tych, bez których żaden koncert nie może się odbyć. Czy można sobie wymarzyć coś więcej? No może choćby odrobinę zdrowego rozsądku w korzystaniu z technologii...
Depeche Mode w Atlas Arenie w Łodzi, fot. Radosław Żydowicz- oficjalne fotografie organizatora, Live Nation Poland |
Nie przeszkadzajmy sobie wzajemnie...
"Kiedyś to było lepiej..." - powie pewnie niejeden odbiorca, który bywał na tego typu wydarzeniach choćby dekadę temu, gdy telefony zbliżone do wielkości notesu A6 nie były tak popularne jak teraz, a ich ekrany nie przysłaniały nam świata realnego i toczących się tu i teraz chwil, nie przykuwały do kilkunastosekundowych ruchomych migawek.
Od dobrych kilku lat udziałowi praktycznie we wszystkich wydarzeniach towarzyszy las telefonów komórkowych, których właściciele próbują zarejestrować choćby fragment przeżyć, zapominając o tym, czego właśnie doświadczają po to, by zamieścić na tym czy innym portalu społecznościowym swoją relację z danego dnia. Czy nie lepiej zamiast nagrywać kolejny ulubiony utwór po prostu cieszyć się tą chwilą tu i teraz? Czy zawsze trzeba informować znajomych o tym, co robimy? Przecież i tak wspomniany filmik w kompaktowej mikro-jakości nagrany kilometr od sceny do niczego się nie przyda, bo mając do dyspozycji nagrania także koncertowe w dużo lepszej rozdzielczości zobaczymy i usłyszymy więcej. Przeżytych emocji z serca i duszy, choćby ktoś bardzo chciał wymazać się nie da i jeśli są wystarczająco silne, przetrwają w naszej pamięci. Czy zatem sens ma nagrywanie spod samej sceny? Myślę, że osobista refleksja i odpowiedź na pytanie czy wy, stojąc na scenie wolelibyście zobaczyć przed sobą las smartfonów czy raczej lepiej czulibyście się widząc uśmiechnięte, rozentuzjazmowane twarze wiele wyjaśni. Jeśli nabyliście miejsca stojące bawcie się ile sił wam starczy tak, by nie przeszkadzać współuczestnikom. Jeśli z jakiegoś powodu zdecydowaliście się na miejsca siedzące, nie zasłaniajcie innym - czując potrzebę wstania, dyskretnie zerknijcie za siebie i obok siebie i jeśli inni pójdą waszym śladem, błagam nie wyciągajcie rąk z telefonami do góry, zmuszając innych do "oglądania" koncertu na mikroekraniku zamiast przeżywania go w bardziej logiczny sposób. Z odrobiną empatii będzie nam wszystkim łatwiej.
A, na koniec jeszcze jedna drobna kwestia...
Intrygujący support
Przed gwiazdami wieczoru zaprezentował się projekt Humanist. Na czele tego naprawdę interesującego zespołu trwa Rob Marshall, który współpracując z cenionymi przez siebie wokalistami, w tym z samym Dave'm Gahanem, spełnia swoje wieloletnie marzenia, realizując ambitne pomysły z przesłaniem i skupiając się na duchowym aspekcie kompozycji. Półgodzinny występ Marshalla i przyjaciół minął momentalnie - wypełniły go utwory utrzymane w mrocznej, refleksyjnej tonacji. Szkoda, że trwał tak krótko. Wprowadził za to pięknie w klimat tego wyjątkowego dla wszystkich fanów Depeche Mode wieczoru.
Humanist, fot. Radosław Żydowicz - oficjalne fotografie organizatora, Live Nation Poland |
Setlista wtorkowego koncertu Depeche Mode prezentowała się następująco:
(1. Speak To Me - intro)
2. My Cosmos Is Mine
3. Wagging Tongue
4. Walking in My Shoes
5. It's No Good
6. Policy of Truth
7. In Your Room
8. Everything Counts
9. Happy Birthday to You (Mildred J. Hill & Patty Hill cover)
10. Precious
11.Before We Drown
12. Strangelove (Acoustic)
13. Somebody
14. Ghosts Again
15. I Feel You
16. A Pain That I'm Used To (Jacques Lu Cont Remix)
17. Behind the Wheel (dedykacja dla zmarłego Andrew Fletchera)
18. Black Celebration
19. Stripped
20. John the Revelator
21. Enjoy the Silence
BIS:
22. Condemnation (acoustic)
23. Just Can't Get Enough
24. Never Let Me Down Again
25. Personal Jesus
Zdjęcia wykorzystane w powyższej relacji to oficjalne fotografie zatwierdzone przez zespołowy management, udostępnione przez organizatorów wydarzenia, Live Nation Poland.
We wtorek 27.02 odbył się pierwszy z dwóch zaplanowanych na ten rok koncertów Depeche Mode w Polsce. Kolejny już jutro, tj. 29.02 także w łódzkiej Atlas Arenie. Ostatnie bilety znajdziecie na www.livenation.pl
Jeśli chcielibyście natomiast jeszcze na moment wrócić do wspomnień z koncertu Depeche Mode w Warszawie, zapraszam tu: https://www.miedzyuchemamozgiem.pl/2023/08/depeche-mode-pge-narodowy-warszawa.html