Jak najlepiej spędzić "tłusty czwartek"? Zamiast stać w kolejce po kaloryczne, ociekające lukrem pączki i chorować później z przecukrzenia i z bólu żołądka, zdecydowanie lepiej dostarczyć sobie potężnej dawki muzycznych kalorii - o wiele zdrowszej dla ciała i dla umysłu. Świetna okazja ku temu nadarzyła się w stolicy za sprawą odwiedzin dwóch wyjątkowych zespołów spod szyldu Pelagic Records.
Warszawska Hydrozagadka choć nie pękała w szwach, to zatrzęsła się w posadach za sprawą obezwładniającej mocy płynącej ze sceny i lejących się strumieniami szczerych emocji. LLNN i Sugar Horse zabrali fanów w podróż na pogranicze gatunków, w miejsce gdzie metalowe ekstrema zderzają się z chwytającymi za serce melodiami.
Jest coś absolutnie magicznego w koncertach w niedużych salach, na
których melduje się niespełna sto osób, by w kameralnej atmosferze
doświadczyć bezpośredniego spotkania z artystami i przeżyć wyjątkowe
chwile. Hydrozagadka sprawdza się w takich przypadkach bardzo dobrze, oferując fajny klimat i naprawdę dobry dźwięk. To był wymarzony wieczór dla miłośników wszystkiego tego, co potężne, a zarazem bezkompromisowo rozmontowujące na kawałki, nie pozbawione jednocześnie jakości i precyzji wykonania. Czy da się doświadczyć jednego wieczoru totalnego emocjonalnego zniszczenia i energetycznego wystrzału w kosmos? Okazuje się, że jak najbardziej. W tak skrajne stany wprowadza muzyka Sugar Horse i LLNN i choć twórczość obu zespołów nieco się różni, ma pod kątem emocjonalnym wiele wspólnego.
Kilkudziesięciominutowy występ kwartetu z Bristolu rozpoczął się dość niespiesznie, ale wraz z upływem kolejnych kompozycji stopniowo coraz silniej oddziaływał na podświadomość. Połączenie sludge'owej mocy z emocjonalnością post punku i shoegaze'u uderzyło z niespodziewaną mocą. Skąpani w dymnej mgle i subtelnych światłach członkowie zespołu po prostu zrobili swoje - skupili całą uwagę na muzyce i z każdym kolejnym utworem zyskiwali coraz większą przychylność publiczności, która słuchała ich z zapartym tchem chłonąc atmosferę. Finałowa, kilkunastominutowa suita kapitalnie dopełniła set i całkowicie rozmontowała na łopatki, mimo że był to zaledwie wstęp do emocji, które miały nastąpić za moment.
Przejeżdżająca po umyśle niczym kilkutonowy walec, przeszywająca do szpiku kości i nieprawdopodobnie oczyszczająca - taka jest sztuka duńskiego LLNN. Poruszając się na granicy dźwiękowego ekstremum muzycy od początku działalności nie biorą jeńców, a odkąd dołączył do nich bezkompromisowy i wszechstronny Victor Kaas ich przekaz jest jeszcze pełniejszy.
LLNN zaserwowali publiczności iście kosmiczny odlot, wyrywając z butów za sprawą potężnego, a zarazem przestrzennego brzmienia. Emocje sięgały zenitu, w czym niewątpliwie pomogła nieduża scena, dzięki czemu muzycy występowali niemal wśród publiczności, nieustannie zagrzewając ją do coraz intensywniejszych reakcji. Nie musieli właściwie nic mówić - muzyka wprawiała w zachwyt fanów post/sludge metalowego malowania dźwiękami.
Rozpoczęli od kompozycji "The Horror" z najnowszej, wydanej w styczniu wspólnej EPki z Sugar Horse, opartej na plemiennym rytmie i przerażających krzykach Victora, który wodził wzrokiem po słuchaczach, patrząc im prosto w oczy. Zagrali też większość materiału z doskonałej płyty "Unmaker". Ciężar, potęga riffów, miarowe uderzenia perkusji i industrialna przestrzeń syntezatorów - zgadzało się wszystko. Publiczność czuła każdy dźwięk i niemal zahipnotyzowana chłonęła atmosferę duszną, ciężką, niepokojącą. Było w tym brzmieniu jednocześnie też coś nieprawdopodobnie pięknego - trochę jak w podróży kosmicznej w nieznane - zapierającej dech za sprawą niebywałych doświadczeń, a zarazem nieuchronnie prowadzącej ku ostateczności po napotkaniu na drodze czarnej dziury, która wsysa w siebie absolutnie wszystko.
Był to jeden z tych absolutnie wyjątkowych wieczorów, które naprawdę ciężko będzie powtórzyć.
SUGAR HORSE