Wrócili, zrobili swoje i raz jeszcze zabrali publiczność w transową podróż na pogranicze świadomości, prowadzoną obezwładniającą intensywnością o oczyszczającym charakterze. Po tym koncercie już bez najmniejszych wątpliwości można powiedzieć, że Swans kochają polską publiczność z wzajemnością. Niesieni niezwykle ciepłym przyjęciem w Poznaniu, Katowicach i Warszawie Michael Gira i jego fantastyczni współpracownicy przyjechali do nas w ciągu dziesięciu miesięcy po raz trzeci i po wizycie we wrocławskich Zaklętych Rewirach odwiedzili Gdańsk, niemal zmiatając salę w Starym Maneżu z powierzchni Ziemi swoim hałaśliwym misterium.
Potrafią niemal utulić do snu hipnotyzującą aurą, a po kilkudziesięciu minutach transu wybudzić dryfujący w czasoprzestrzeni mózg potężną ścianą dźwięku, która rozmontowuje na kawałki. Potrafią rozsadzić umysł i poruszyć do łez. Przez dwie i pół godziny budują napięcie, które eksploduje w najmniej spodziewanych momentach, których właściwie nie są w stanie przewidzieć nawet sami muzycy. Pozornie stateczni dokonują na scenie niemożliwego, wciągając odbiorcę w intymny, niezwykle emocjonalny spektakl, który oddziałuje na podświadomość. Swans to mistrzowie nastroju, którzy na scenie sami dają się ponieść kreowanej przez siebie energii. Dowodzeni przez charyzmatycznego i nieobliczalnego Michaela Girę porozumiewają się poprzez znaki, reagując wzajemnie na pomysły, które rodzą się na bieżąco, improwizując dookoła tematów wytyczonych przez mistrza.
To nie był zwyczajny koncert - to był rytuał, misterium, doświadczenie kompletne, które przeżywa się tu i teraz i którego nie sposób opisać. Wrażenie było tym bardziej niezwykłe, bo Swans wystąpili w sali, którą przeważnie wypełniają sympatycy dźwięków popularnych i uniwersalnych, która tak głośnego i intensywnego koncertu jeszcze chyba nie doświadczyła. Ściany drżały w posadach, wyposażenie wpadało w rezonans - nic dziwnego, gdy ma się do czynienia z jednym z najgłośniejszych zespołów świata. Mimo że miałam wrażenie, że koncert był nieco cichszy niż ten, którego miałam zaszczyt doświadczyć w warszawskiej Progresji, i tak robił gigantyczne wrażenie. Nietypowy układ sali, złożonej z miejsc siedzących i stojących narzucił dość osobliwy charakter koncertu - w pierwszej części setu zbudowanej na bazie improwizacji opartej na najnowszym albumie "The Beggar" publiczność na balkonach oraz kilkanaście pierwszych rzędów na płycie siedziało w skupieniu, zaś z tyłu sali stłoczona stała pozostała część publiczności, ściśle pilnowana przez ochroniarzy. Zamysł nie był zły, gdy weźmie się pod uwagę kontemplacyjno-medytacyjny charakter pierwszej godziny występu i potrzebę maksymalnego skupienia się członków zespołu, którym mógł przeszkodzić nawet najmniejszy szmer.
Z minuty na minutę, stopniowo wchodzący w trans muzycy czuli jednak nieuchronną potrzebę kontaktu z publicznością, szczególnie w tych potężnych, energetycznych chwilach, gdy jedynym słusznym pomysłem na odbiór jest wspólna hipnoza kołyszących się rytmicznie pod samą sceną ludzi, którzy wpatrzeni w artystów chłoną każdy dźwięk, dzieląc z muzykami energię. Dlatego też w dogodnym dla siebie momencie Michael Gira zszedł ze sceny i własnoręcznie usunął barierę dzielącą publiczność stojącą i siedzącą, zachęcając fanów do wspólnego doświadczenia muzyki. Ten pozornie drobny, ale wymowny ruch zbudował atmosferę bliskości i intymności, sprawiając, że dopiero wtedy koncert stał się doznaniem kompletnym i niezapomnianym. Muzycy odpływali myślami, wnikając głęboko w odgrywane dźwięki podkreślane wyjątkowym wokalem lidera, by za chwilę spojrzeć stojącym najbliżej sceny głęboko w oczy i wspólnie poczuć emocje. Piękniejszej interakcji chyba nie można sobie wymarzyć.
Dwie i pół godziny upłynęły bardzo szybko, pozostawiając uczucie udziału w absolutnie wyjątkowym, jednoczącym doświadczeniu, niosącym poczucie spełnienia i oczyszczenia. Niezmiennie podziw budzi fakt, że lider Swans jest w niesamowitej formie i podobnie jak na poprzednich koncertach po tak intensywnym doznaniu ma jeszcze energię, by spotkać się bezpośrednio z fanami, zamienić kilka słów i rozdać autografy. Choć jest legendą, artystą kompletnym i twórcą niezwykle doświadczonym, w bezpośrednim kontakcie nie wyraża poczucia wyższości - jest po prostu sobą - osobą świadomą, skromną, w pełni szczerą i bezpośrednią. To absolutnie wspaniałe.
Nie dziwi więc fakt, że do wspólnej koncertowej podróży zaprosił artystkę o wyjątkowej wizji, która nie boi się eksperymentować z brzmieniem i poprzez niesamowite dźwięki kreuje ujmującą atmosferę. Maria W Horn zaprezentowała publiczności eteryczny, minimalistyczny spektakl, który poruszył duszę i wspaniale wprowadził w klimat wieczoru.
Takie chwile jak te spędzone w Starym Maneżu nie zdarzają się często, dlatego warto celebrować je należycie. Każdy koncert Swans jest doświadczeniem niezwykłym, którego nie sposób wyrazić słowami. Te dźwięki zostają w duszy na zawsze i na każdego oddziałują inaczej. Jednego można być jednak pewnym - nigdy nie pozostawiają obojętnym.
MARIA W HORN