Jeden z najsłynniejszych głosów wszechczasów, legenda hardcore punku, zwariowane Japonki, emocjonalna opowieść o zmianie i duchowe doświadczenie - tak było w czwartek w gdańskiej stoczni, pierwszego regularnego dnia tegorocznej edycji Mystic Festival. Tym razem problemów technicznych już nie było - wszystkie pięć scen wystartowało o czasie, przynosząc miłośnikom mroku, ciężaru i różnorodności ogrom wrażeń.
Jednym z kluczowych momentów pierwszego pełnego festiwalowego dnia był występ pewnej kultowej w metalowych kręgach grupy z Czech. Gutalax to jeden z tych zespołów, które lepiej traktować z przymrużeniem oka. Zdecydowanie lepiej ich show oglądać niż słuchać. Latających toi-toiów podobno nie było, ale nie obyło się bez fruwających rolek papieru toaletowego, których pozostałości można było znaleźć w fosie jeszcze kilka koncertów później. Zdjęć z tego występu niestety wam nie pokażę, bo dotarłam na niego, gdy rozbrzmiewały ze sceny ostatnie nuty tych pokręconych piosenek.
Do posłuchania niestety za wiele też nie było na otwierającym scenę główną występie zespołu Blackgold, którzy starali się zaprezentować bardziej komercyjne połączenie metalu i rapu. Do potęgi nu-metalowych gwiazd trochę jednak zabrakło - może z powodu godziny, pogody, a może zupełnie innych czynników. Obronił się za to zespołowy image, jak można się domyślić będący połączeniem czerni i złota. Niestety nie zachwycił mnie też dość jednorodny, aczkolwiek mocny pod kątem brzmienia koncert Thy Art Is Murder.
Sympatycznie słuchało się natomiast uśmiechniętych muzyków grupy Kadavar, którzy zaprezentowali się na Park Stage, serwując fajne melodie inspirowane dokonaniami Black Sabbath i Led Zeppelin. Gdy na wspomnianej scenie spustoszenie siał Sodom, udałam się na Shrine Stage, by posłuchać holenderskiej grupy Dool, autorów jednej z najciekawszych płyt ostatnich tygodni. Kwintet, na czele którego trwają charyzmatyczni Raven Van Dorst wykonał nowy materiał z wyczuciem i odpowiednią mocą, dbając o techniczne detale i atmosferę. Był to jeden z najpiękniejszych, najbardziej wzruszających i dopracowanych koncertów tegorocznej edycji Mystic Festival. Niestety nie zostałam do końca, ze względu na inny, niezwykle ważny, kluczowy punkt festiwalowego wieczoru...
Gdy kilka dni temu świat obiegła wieść o chorobie Bruce'a Dickinsona i odwołanym koncercie w Bukareszcie, byłam pełna obaw w kwestii występu artysty w Polsce. Na szczęście jednak, dzięki intensywnej pracy sztabu medycznego wszystko skończyło się pomyślnie. Koncert się odbył, a co więcej, był wspaniały! Gdy artysta wyszedł na scenę, z trudem opanowałam drżenie rąk i napływające do oczu łzy wzruszenia. Zaśpiewał potężnie - pełnym głosem i znalazł energię na interakcję z publicznością i tańce na scenie. Maksimum dali też z siebie muzycy mu towarzyszący, kreując fantastyczną energię. Setlistę zdominowały oczywiście nowe nagrania, z niedawno wydanej świetnej płyty "The Mandrake Project".
Energii, emocji i latających w powietrzu nóg nie brakowało podczas występu hardcore-punkowej legendy, amerykańskiej grupy Biohazard, która wprawiła publiczność w ekstazę. Intensywne mosh pity, szaleńcze pogo i nieustające skoki radości na scenie sprawiły, że był to jeden z najfajniejszych koncertów tej edycji. Wystarczyło jedynie dać się ponieść fali...
Fajna zabawa miała miejsce też po 22 w Drizzly Grizzly, gdzie na Sabbath Stage zameldowali się Islandczycy ze Skalmold. Tak głośnego dopingu i takiego wzruszenia muzyków ta scena dawno nie widziała. Głośny, ogłuszający aplauz witał też oczywiście gwiazdy głównej sceny, grupę Machine Head, która zaprezentowała solidny przegląd swojej bogatej twórczości. Nie brakowało instrumentalnych popisów i fajnych efektów specjalnych, w tym ogni.
O miano najbardziej nieprzewidywalnego koncertu tej edycji z grupami Ingested i Totenmesse (o których piszę tu) z powodzeniem mogłyby powalczyć Japonki z Hanabie. Cztery nieco zwariowane dziewczyny wymykają się gatunkowym schematom, serwując połączenie bezkompromisowego cukierkowego metalu z japońskim popem. Zwie się to harajuku-core, wygląda obłędnie i ma na celu przede wszystkim dobrą zabawę. Dziewczyny tańczyły, śpiewały, grały i szalały, a co więcej złożyły ukłon polskiej publiczności, wychodząc na scenę z naszą flagą. Trochę to było wyreżyserowane, troszkę udawane, ale niesamowicie wciągające.
Do ram gatunkowych nie przystają też Zeal & Ardor, którzy zapewnili publiczności na Park Stage niemal duchowy finał wieczoru, pięknie łącząc metal z głębią soulu za sprawą wyjątkowego głosu wokalisty grupy, Manuela Gagneux. Jak zawsze słuchało się tego koncertu wybornie - brzmienie zostało dopracowane do perfekcji. Był to świetny pomysł na wyciszenie. Szkoda jedynie, że po tak intensywnym dniu, z perspektywą równie intensywnych dwóch kolejnych, zabrakło trochę sił, by w pełni cieszyć się tym występem. Bardzo możliwe, że kolejna okazja na spotkanie ze Szwajcarami nadarzy się już niedługo - grupa niebawem wyda swój nowy album i prawdopodobnie ruszy z nim w trasę. Pozostaje więc czekać na wieści.
A jeśli jesteście ciekawi co działo się na Mystic Festival w piątek i w sobotę, wypatrujcie kolejnych odcinków...
BLACKGOLD
KADAVAR
THY ART IS MURDER
DOOL
BRUCE DICKINSON
BIOHAZARD
SKALMOLD
MACHINE HEAD
HANABIE
ZEAL & ARDOR