Początek czerwca, brama prowadząca na gdańską stocznię rozbłyskująca ognistymi płomieniami, rozentuzjazmowani fani w czarnych koszulkach z logo zespołów, których nazwy czasem nie sposób odczytać, dużo pozytywnej energii i świetnej muzyki - to oczywiście znaki rozpoznawcze Mystic Festivalu. Po raz kolejny Trójmiasto wypełniło się kilkunastoma tysiącami
miłośników mroku, ciężaru, piekielnego growlu i gitarowych popisów. Trzecia trójmiejska edycja święta muzycznego mroku i ciężaru rozpoczęła się z impetem w środę 5 czerwca witając fanów muzyki emocjonalną jazdą bez trzymanki i ulewnym deszczem. Dzień "rozgrzewkowy" przyniósł miłośnikom różnych oblicz metalu 20 potężnych koncertów na czterech scenach. Udało mi się dotrzeć z aparatem na połowę z nich.
Upalne, duszne dni prędzej czy później kończą się gwałtownym załamaniem pogody i ten moment przypadł w tym roku dokładnie w dniu startu festiwalu. Po kilku tygodniach bezdeszczowej, słonecznej aury w Trójmieście nadszedł czas na gwałtowne orzeźwienie - potężne ulewy i obniżenie temperatury...
Gdy na niebie zaczynały zbierać się pierwsze ciemne chmury, o pokaźną dawkę melodii i fajnej energii na odświeżonej Park Stage zadbali Textures. Miłośnicy nieco bardziej ekstremalnych doznań mieli czego posłuchać na Shrine Stage, gdzie w industrialnej przestrzeni klubu B90 pokaz swoich możliwości z nawiązką zaserwowali Totemesse. Charyzmatyczny wokalista hipnotyzował publiczność, która mało brakowało, a popadłaby nieodwracalnie w szaleństwo od jego przeszywającego wzroku. Niestety koncert odbył się jedynie...w połowie, ponieważ na całej Ulicy Elektryków... momentalnie zapadła cisza. Z powodu nieprawdopodobnie intensywnej ulewy w całej dzielnicy wysadziło korki. Na szczęście kłopoty techniczne dzięki sprawnej pracy fantastycznego festiwalowego zespołu technicznego udało się szybko opanować - koncerty wystartowały z powrotem przed dwudziestą.
Deszczowy los doświadczył też zespół Ingested, który na plenerowej, ulokowanej na Ulicy Elektryków Desert Stage zdążył zagrać przed awarią jedynie jeden utwór. Wyrozumiała festiwalowa publiczność przyjęła kłopoty techniczne z humorem i rozkręciła momentalnie imprezę - w oczekiwaniu na dalsze informacje gorąco dopingowała zespół, a nawet wzięła na ręce wokalistę grupy Jasona Evansa i poniosła go w tłum. Energia była tak fantastyczna, że dzięki sprawnej organizacji zespół zgodził się poczekać kilka godzin na swój czas i zagrać koncert na finał dnia w Drizzly Grizzly, na deskach Sabbath Stage. Tam ostatecznie brytyjska grupa pokazała, jak fantastycznie radzi sobie na żywo. Ich wysmakowany technicznie i piekielnie intensywny deathcore porwał publiczność w szaleńcze pogo, zachwycając precyzją i mocą rażenia. Zdecydowanie był to najlepszy koncert tego dnia!
Festiwalowe terminarze mają to do siebie, że nie da się zobaczyć
i usłyszeć wszystkiego. Piekielnie trudną decyzję trzeba było podjąć o 21.30. Pomogła w tym...pogoda. Kolejna ulewa zdecydowała o tym, że zamiast na planowane Suffocation udałam się do zadaszonego B90, by sprawdzić, jak po przerwie i powrocie do składu oryginalnego wokalisty poradzą sobie Vio-Lence. Była to bardzo dobra decyzja - zespół wypadł świetnie, a o fantastyczną atmosferę na koncercie zadbał kilkukrotnie zbiegający do publiczności Sean Killian.
Dzięki osobnemu zasilaniu problemy nie dotknęły plenerowej Park Stage - tam koncerty odbyły się bezproblemowo. Świetnie wypadł Fear Factory, porywając publiczność szczerością, a jeszcze legendarni Body Count, którzy dobitnie pokazali, że podziały gatunkowe nie mają żadnego sensu. To połączenie metalowej agresji z punkową mocą i bezpośredniością hip-hopu, w pełni obrazujące brutalność życia w rzeczywistości amerykańskich ulic wpisało się w klimat festiwalu wybornie. Ice T wraz z kolegami z zespołu dali z siebie wszystko, pozostawiając fanów z uczuciem zachwytu i marzeniem o pełnowymiarowym, niefestiwalowym koncercie w Polsce. O ognisty, trashowy finał emocji na tej scenie zadbali zaś Niemcy z Kreator. To już zupełnie nie moja muzyczna bajka, nie mogę jednak odmówić muzykom dobrej energii, fajnego show i świetnego kontaktu z publicznością.
Mystic Festival to nie tylko piekielna moc, niepokój i szaleńcze tempa. W line upie "dnia rozgrzewkowego" znalazło się też miejsce dla melodii i nieco innych klimatów. Fajne, przebojowe piosenki z heavy-metalowym sznytem zaserwowali Evil Invaders, a nieco delikatniejsze oblicze gitarowego grania, z piękną folkową oprawą i technicznym wyrafinowaniem zapewnili Grecy z Villagers Of Ioannina City. Krótko pisząc - każdy miłośnik dobrej, gitarowej muzyki mógł znaleźć tego dnia na stoczniowych terenach coś dla siebie, podobnie zresztą jak w dniach kolejnych, o czym w kolejnych odcinkach "mystikowego" czteroczęściowego cyklu....