Pęd, bieg, wszystko na chwilę, na już, teraz. Natłok haseł, obrazków,
filmików, powiadomień. Kliknij, kup, zobacz, sprawdź. Już teraz, w tej chwili. Nowe, specjalnie dla ciebie. Jak w takich realiach skupić się na czymś konkretnym?
Jak szukać wartości, jakości? Nie jest to łatwe, zdecydowanie, podobnie jak
do komfortowych nie należy próba stworzenia czegoś wartościowego i dotarcia z tym dziełem do odbiorców, gdy konieczne jest przepychanie się w gąszczu komunikatów, często nieistotnych. Udaje się to tylko tym, którzy przez lata wypracowali już swoją pozycję, promocji nie potrzebują, a sztuka przez nich tworzona broni się jakością
W czasach, gdy prym wiodą hasła i krótkie formy Opeth idzie totalnie pod prąd, proponując płytę, która jest spójną opowieścią, wymaga skupienia i doświadczania jej w całości, nie po łebkach. Co więcej, jest to materiał, który ma szansę pogodzić miłośników różnych er w ich twórczości.
Być lepszym od samego siebie
Nie mam najmniejszych wątpliwości w kwestii tego, że Opeth to zespół wybitny - jeden z najważniejszych gitarowych zespołów naszych czasów - kompletny koncepcyjnie, perfekcyjny w
kontekście brzmienia, dopracowanego w najdrobniejszych szczegółach, z
nieprawdopodobnie utalentowanym wokalistą. Zespół, który właściwie nic
już nie musi, który już zrobił wszystko i może bawić się konwencją,
tworzyć tak, jak czuje, jak chce, nie oglądając się na trendy. Po prostu robić to, co potrafi najlepiej - grać muzykę i opowiadać historie.
Czy da się przeskoczyć poprzeczkę, która zawieszona jest ekstremalnie
wysoko, właściwie tak, że nie sposób je dosięgnąć? To oczywiście pytanie
retoryczne, na które odpowie sobie we własnym zakresie każdy fan. "In Cauda Venenum" było dziełem kompletnym, o którym sam Akerfeldt mówił, że nagrywając je miał w zamyśle dopracowanie go do absolutnej perfekcji, jakby miało być ostatnim w zespołowej karierze, tak na wszelki wypadek. Na szczęście okazało się, że doczekaliśmy nowej płyty, choć czas studyjnej stagnacji Szwedów wydłużył się do pięciu lat. Nagrodą za to oczekiwanie jest album, który ma szansę pogodzić wielbicieli różnych etapów działalności zespołu - progresywny, a zarazem mroczny. Wymagający i pasjonujący.
Czerpiąc z własnego, bogatego dorobku
"The Last Will And Testament" to album koncepcyjny, jak najbardziej utrzymany w nurcie progresywnego metalu, któremu Opeth jest niezmiennie wierny. Z pięknymi, chwytającymi za serce partiami gitar, przepięknymi melodiami i technicznymi smaczkami, fenomenalnie zaśpiewany i za każdym razem odkrywający przed słuchaczem coś nowego. Jest przestrzeń, odpowiednie dla gatunku wyrafinowanie, ale są też te elementy, za którymi tęsknili fani mocy. Opeth sięga tu do mroczniejszych, mocniejszych zakamarków twórczości spod znaku "Blackwater Park", "Watershed" czy "Deliverance", stawiając na galopady i przeszywający growl. Mikael Akerfeldt doskonale łączy go z czystym śpiewem - jest na tej płycie absolutnie bezbłędny.
W warstwie muzycznej ten album właściwie nie zaskakuje niczym szczególnym, oczywiście jeżeli weźmiemy pod uwagę jakościowy poziom, w ramach którego Opeth się porusza i do którego nas przyzwyczaił. To kwintesencja zespołowego brzmienia, zagrana na poziomie nieosiągalnym dla wielu zespołów, doskonale znana od lat. Nie ma w tym niczego złego, oczywiście jeśli lubi i ceni się styl, w którym zespół się specjalizuje. O progresywny sznyt materiału dbają tu także goście, m.in. grający na flecie lider Jethro Tull oraz London Session Orchestra odpowiedzialna za smyczkowe aranżacje. Sporą zmianą są tym razem natomiast teksty... To pierwszy koncept-album od "Still Life" wydanego... 25 lat temu...
Ostatnia wola i testament
Akcja albumu rozgrywa się w czasach po I wojnie światowej i
przedstawia historię bogatego, konserwatywnego patriarchy, którego
ostatnia wola i testament ujawniają szokujące rodzinne tajemnice. Mikael
Åkerfeldt śpiewa w specyficzny sposób - jakby odczytywał kolejne fragmenty testamentu i jego konkretne, wręcz suche zapisy. Tak też skonstruowany jest materiał - pierwszych siedem kompozycji to po prostu kolejne paragrafy, które wieńczy finał i rozwiązanie zagadki. Między partie wokalne wplecione są też wypowiedzi, m.in. Iana Andersona, który w czterech kompozycjach gra też na flecie.
Album rozpoczyna się od odczytania testamentu ojca w jego rezydencji. Wśród obecnych jest troje rodzeństwa, bliźniacy i młoda dziewczyna, która pomimo tego, że jest sierotą i choruje na polio, jest wychowywana przez rodzinę. Jej obecność podczas odczytywania testamentu budzi podejrzenia i pytania wśród bliźniaków, którzy są przekonani, że są biologicznymi synami zmarłego. Podczas odczytywania testamentu bliźnięta dowiadują się, że nie są spokrewnieni z patriarchą, a co za tym idzie, zostają pominięci w testamencie. Dziewczyna jest jedynym dzieckiem patriarchy z krwi i dlatego jest jego prawdziwą dziedziczką, chociaż jest córką pokojówki patriarchy.
Z rodziną najlepiej na zdjęciu
„Zainteresował mnie temat rodziny, kwestia tego, że więzy rodzinne często wcale nie są takie mocne, jak mogłoby się wydawać – wyjaśniał Åkerfeldt w jednym z wywiadów. – Zaintrygowało mnie to, że członkowie jednej rodziny potrafią zwracać się przeciwko sobie. Widziałem wywiad z jakimś gościem, od którego odwróciła się cała rodzina, a poszło o spadek, postanowiłem więc przy okazji poprzedniej płyty napisać o tym nowy numer. Wciąż mnie to nurtowało, a potem jeszcze pojawił się serial Sukcesja. Uwielbiam go, więc też miałem go z tyłu głowy. Uznałem, że to interesujący temat, który można ciekawie zinterpretować i rozwinąć”. - to geneza pomysłu na ten album.
Historia
rodem z filmu obyczajowego, w połączeniu z muzyką najwyższej próby to
naprawdę wspaniała rzecz, tak bardzo kontrastująca z tym, co nas otacza,
a jednocześnie bliska i uniwersalna w swoim przesłaniu. W końcu temat trudnych relacji z rodziną w większym lub mniejszym stopniu jest znajomy chyba każdemu.
Spójna całość w czasach przebodźcowania
Żyjemy w czasach, gdy niemal wszystko jest na chwilę, na już, na teraz, często bez sensu. Ma trwałość kilkunastu, może kilkudziesięciu sekund. Poświęcenie czemuś dłuższej uwagi graniczy z cudem. Nic dziwnego, że popularność zdobywają krótkie, lekkie formy. Czy ktoś w ogóle jeszcze słucha muzyki? Jest w stanie skupić się na kilkadziesiąt minut? Przyswoić jakąś historię, a co dopiero zagłębić się w nią i ją zrozumieć?
W tej dziwnej, chorej erze Opeth stawia na jedną kartę - zmusza do słuchania, w dodatku w najtrudniejszej formie - w całości. "The Last Will And Testament" to spójna opowieść, którą przyswajać należy od A do Z, najlepiej przeglądając regularnie tekst każdego z fragmentów, by wyłapać wszystkie ważne szczegóły. To niemałe wyzwanie, ale warto je podjąć.
Idąc pod prąd
Może tak właśnie trzeba - pójść pod prąd, nie przejmować się niczym. Ta muzyka nie musi być promowana - wybroni się sama, zostanie na lata. Ta niebanalna soniczna podróż to jeszcze jeden dowód na to, że Opeth jest jednym z najwspanialszych zespołów naszych czasów - takim, który zapisze się w historii muzyki na pewno. I to w najjaśniejszych barwach.
Szwedzi mają w naszym kraju wierną bazę fanów, z którą spotkają się po raz kolejny w czerwcu przyszłego roku. Po raz drugi zawitają do Gdańska na Mystic Festival. Nie planują fajerwerków i wielkiej produkcji, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że będzie to ważny występ, bogaty emocjonalnie, zagrany z pasją i zaangażowaniem. Więcej o festiwalu na www.mysticfestival.pl
Nowy, czternasty album Opeth, jak przystało na dzieło kompletne, znajdziecie w dobrych sklepach muzycznych :)