Współpracował m.in. z Thomem Yorke, Joshem Homme, Markiem Laneganem czy Nickiem Cavem. Jako UNKLE James Lavelle w ciągu swojej trwającej ponad trzy dekady muzycznej podróży osiągnął wiele, kreując trendy i przecierając szlaki wielu artystom specjalizującym się w eksperymentalnym podejściu do muzyki elektronicznej. Jeden z najważniejszych twórców tej muzycznej niszy wystąpił we wtorkowy wieczór w Starym Maneżu w Gdańsku. Jak było?
Podróż o filmowym potencjale
Ronin to określenie samuraja, który utracił pana, w dosłownym tłumaczeniu z języka japońskiego słowo rōnin oznacza zaś człowieka-falę, który, tak jak ona, toczy się tam, dokąd wieje wiatr (i powiedzie go los). To także tytuł ostatnich dokonań UNKLE, które stały się podstawą wtorkowego wieczoru. Opowieść o człowieku, który odzyskał wolność i mógł pójść własną drogą, stać się indywidualistą i kimś niezależnym świetnie oddaje charakter twórczości, za którą odpowiedzialny jest James Lavelle. Artysta tworzy dźwięki niebanalne, wymykające się klasyfikacji, mające jego autorski znak jakości. Do Gdańska przyjechał wraz ze Steve'm Westonem, by zaprezentować dwugodzinny set, który wypełniły najnowsze kompozycje, jak i flagowe dokonania sprzed lat.
Czym powinien być koncert?
Gdzie jest granica pomiędzy muzyką na żywo, a imprezą taneczną? To tak naprawdę trudno określić i zależy to od oczekiwań odbiorcy. Tańczyć można prawie do każdej muzyki, po swojemu, we własnym tempie, zarówno do tej zagranej na żywych instrumentach jak i tej prezentowanej w formie elektronicznego miksu.
Pewien drobny niedosyt pozostawił fakt, że trudno wtorkowe wydarzenie nazwać koncertem z prawdziwego zdarzenia. Występ, choć dźwiękowo i wizualnie stał na najwyższym poziomie, właściwie był DJskim setem, świetnie zagranym przez dwóch przyjaciół w towarzystwie przepięknych, wciągających wizualizacji. Choć granie elektroniki na żywo i miksowanie poszczególnych partii utworów do łatwych zadań nie należy i wbrew pozorom wymaga naprawdę dużych umiejętności i pomysłowości, jeszcze więcej głębi mogłoby dać kompozycjom dodanie żywej perkusji czy większej ilości gitar. Weston co prawda kilka gitarowych partii dorzucił do całości, ale były one raczej dodatkiem niż kluczowym elementem melodii.
Nie zmienia to jednak faktu, że świetnie słuchało się proponowanych przez duet kompozycji, płynnie przechodzących w siebie wzajemnie, niespiesznie rozbudowywanych, zaskakujących po hipnotyzujących fragmentach mocniejszym uderzeniem. Miło było usłyszeć choć na chwilę głos nieodżałowanego Marka Lanegana w "Looking For The Rain" i zanurzyć się w takich utworach jak "Burn The Shadow", "Lonely Soul" czy "Restless". W sumie prawie dwie godziny muzyki stworzyły intrygujący klimat, który udzielił się obecnym i z minuty na minutę wprowadzał w trans i zachęcał do tańca coraz silniej.
Przestrzeń na parkiecie
Gdyby to wydarzenie odbyło się bliżej weekendu, z pewnością skupiłoby w przestrzeni Starego Maneża większą liczbę fanów nie tylko elektroniki, ale muzyki alternatywnej, którzy mieliby ochotę pokołysać się w rytm hipnotyzujących, pulsujących melodii z pogranicza klubowego techno, trip-hopu i wpływów muzyki gitarowej. We wtorkowy wieczór kilkaset osób bawiło się całkiem dobrze, kołysząc się w rytm transowych, melancholijnych dźwięków, a wszyscy ci, którzy nie znoszą tłumów i przypadkowego trącania przez krążących po sali innych uczestników mieli na parkiecie wystarczająco miejsca, by czuć się komfortowo. Wspaniale oglądało się pasujące do całości wizualizacje, które wciągały swoim onirycznym klimatem - czy to z perspektywy parterowego parkietu czy też klubowego balkonu, na którym można było wygodnie przysiąść i oddać się kontemplacji i relaksowi.
Krótko pisząc był to udany wieczór, który zdecydowanie warto było spędzić w przestrzeni Starego Maneża.
Więcej zdjęć z wydarzenia znajdziecie tu: https://www.muamart.pl/index.php/unkle/